Artykuły

Psi obowiązek klerka

Znów mamy w Warszawie nową premierę sztuki Sławomira Mrożka - Dejmek wystawił w Teatrze Polskim "Portret". Wcześniej, na małej i na dużej scenie, były: "Ambasador" (1981), "Vaclav" (1932), "Garbus" (1984), "Letni dzień" i "Kontrakt" (1986). Mrożek mieszkający od lat za granicą przysyła regularnie do kraju swoje sztuki i niemal zawsze stają się one ważnymi wydarzeniami w życiu teatralnym. Publiczność idzie do teatru na samo hasło "Mrożek". Mrożek to firma. Gwarancja roboty dramatopisarskiej najwyższej jakości: błyskotliwe dialogi, dowcip, chłodna precyzja doskonałego chirurga. Klasa.

Tym razem cała Warszawa pójdzie na "Portret" nie tylko dlatego, że autorem jest Mrożek. I nie tylko po to, żeby zobaczyć na scenie dwóch wybitnych aktorów - Jana Englerta i Piotra Fronczewskiego. Fama już poszła w miasto - największym magnesem jest PORTRET.

Spływa majestatycznie w cudowny sposób, z nieba, w pierwszym akcie, oświetlony nieziemskim blaskiem.

Portret Józefa Wissarionowicza Stalina.

Ludziom zatyka dech w piersiach. Wszystkim, chociaż - jak zauważył autor szkicu o "Portrecie". Janusz Majcherek - "ludzie generalnie dzielą się na takich, którzy coś ze Stalinem mieli wspólnego oraz takich, którzy nie mieli nic wspólnego, głównie dlatego, że się urodzili za późno". Dreszczy dostają jedni i drudzy.

Tematem sztuki jest stalinizm, a więc coś, o czym po latach przemilczeń, fałszów czy oględnych eufemizmów ("0kres błędów i wypaczeń") słyszymy teraz na co dzień w dużych ilościach. Gazety zamieszczają rewelacyjne przedruki materiałów historycznych z prasy radzieckiej. Czytamy w odcinkach "Dzieci Arbatu" Rybakowa, poemat "Requiem" Anny Achmatowej. Czytamy listy - zza grobu - Bucharina do przyszłych przywódców radzieckich. Oglądamy w kinach gruzińską "Pokutę". I wciąż w wywiadach z pisarzami i uczonymi słyszymy, że to dopiero początek ujawniania całej prawdy o generalissimusie i jego epoce.

Ale nie ten - radziecki - kontekst jest dla sztuki Mrożka właściwy. Pisarz wywołuje ducha polskiego stalinizmu. Nie napisałam tego przypadkowo. Wywołuje ducha... Wywołuje upiora... Cały pomysł Mrożka na tym polega. To nie są nowe "Dziady", ale kto "Dziadów" nie zna, zrozumie tylko połowę. Ten niegdyś prześmiewca romantycznych stereotypów (patrz "Indyk" i "Śmierć porucznika") przywołuje tradycję romantyczną z całą powagą, bez dystansowania się, bez ironicznego nawiasu. Znów okazuje się że kiedy temperatura rośnie, trudno obejść się bez Mickiewicza, bez protektoratu jego słowa i myśli, bez jego wizji.

Streszczanie "Dziadów" jak wiadomo nie jest łatwym zadaniem: był sobie młody człowiek, Gustaw. Nie, właściwie upiór... Ale ponownie się zabił - więc trup? Żywy trup? Potem ten - człowiek? upiór? - przemienił się w kogoś innego - w Konrada. Z "Portretem" też nie jest łatwo: był sobie gorliwy stalinowiec Bartodziej (Jan Englert). Zadenuncjował przyjaciela, Anatola (Piotr Fronczewski), którego skazano na śmierć. Po 56 roku Bartodziej - niegdyś partyjny prominent - idzie w odstawkę na prowincję. Mógłby spokojnie hodować króliki na swoim zesłaniu, gdyby nie to, że wiele czasu pochłaniają mu pełne hass-liebe monologi wygłaszane do portretu Józefa Wissarionowicza. Poza tym rozmawia wciąż z Anatolem, który jest jego żywym wyrzutem sumienia i który (genialny pomysł) materializuje się w końcu, rozpoczyna życie upiora i stale towarzyszy Bartodziejowi. Po latach Bartodziej odnajduje nazwisko Anatola w gazecie na liście osób rehabilitowanych i zwolnionych z więzienia. Wiadomość o śmierci była fałszywa. Jedzie więc na spotkanie z człowiekiem, który jak się okazuje, nie wiedział, komu zawdzięcza całe lata w celi śmierci. Kiedy się dowie (w dramatycznej nocnej rozmowie), dostanie wylewu. Resztę życia Anatol - żywy wyrzut sumienia spędzi jako żywy trup, sparaliżowany niemowa na inwalidzkim wózku. W dodatku w domu Bartodzieja.

To moje toporne streszczenie pozbawia oczywiście utwór Mrożka całej finezji. Sugeruje przy tym - najzupełniej fałszywie - jakąś prawie realistyczną historyjkę. W rzeczywistości, "Portret" jest kunsztowną mozaiką, ułożoną z elementów dramatu psychologicznego, groteski, traktatu historiozoficznego romantycznego misterium wreszcie. Jest jaki zawsze u tego autora, konstrukcją wielce przemyślną - logiczną i pełną zaskakujących niespodzianek. Ale nie forma jest najważniejsza.

Scena nocnej rozmowy kata i ofiary (kata wpychającego zresztą ofierze pistolet do ręki "aby sprawiedliwości stało się zadość") należy do najbardziej przejmujących, jakie udało mi się zobaczyć w teatrze polskim w ostatnich latach. W "Portrecie" mówi się wiele o tym, jak w ogóle był możliwy polski stalinizm, czym był i co robił z ludźmi.

Jest to dramat nie dający łatwych satysfakcji opozycyjnych. Co to, to nie. Jest to utwór mądry. Mądry i gorzki. Mówi niekoniecznie to, co widownia być może najbardziej chciałaby usłyszeć. Np. Anatol po wyjściu z więzienia nie obnosi się z miną męczennika. Nie czuje się ofiarą pomyłki czy niesłusznych prześladowań. "Ja byłem prawdziwy wróg!" - zawołał. Ale nie wybiera się dalej konspirować. Anatol chce żyć! Anatol będzie teraz obcinał kupony za swoje więzienne lata. Już dostał nowe eleganckie mieszkanie w stolicy i zapraszają go rozmaite organizacje jako gościa honorowego, jako człowieka symbol. Ma młodą, piękną dziewczynę (Laura Łącz), pije winiak z oplatanej siateczką butelki i dostrzega, że "no, jednak, są, prawda, osiągnięcia". Bartodziej, skamlący, ze swoim błagalnym "wybacz, ja przecież przejrzałem na oczy", ze swoim poczuciem winy i świeżą "opozycyjnością" - jest dla niego upiorem. Anatol chce żyć, a nie można - mówi - żyć całe życie wyłącznie negacją.

Przegra. Przegrają obaj. I tein, który stanie się nieruchomym tułupkiem na inwalidzkim wózku, i ten który będzie ten wózek popychał. Ofiary historii. Myślę, że jeżeli Mrożek jest w "Portrecie" przeciw czemuś, to najbardziej przeciwko historii. Z której czad idzie do polskich głów, która Polaków fascynuje, ale i zatruwa tak bardzo, że nie potrafią normalnie żyć. Ostatnie słowa "Portretu" to dobiegające gdzieś zza okna, z prowincjonalnej uliczki: "Garnki lutuję, garnki naprawiam!". Triumf normalnego, zwyczajnego życia. Takiego, jakiego Bartodziejowi i Anatolowi, skazanym na historię, nie udało się nawet dotknąć.

Mrożek jeszcze raz mi zaimponował. Jako dramaturg i jako intelektualista. "Intelektualista jest po to, żeby myślał sam na własny rachunek, nawet przeciwko wszystkim, za to jest opłacany albo bity, wszystko jedno, to jest jego psi obowiązek - klerka". Słowa te pochodzą z książki "Hańba domowa. Rozmowy z pisarzami" Jacka Trznadla, która nie bardzo mi się podoba. Ale ta myśl jest złota. Jej autorem jest Zbigniew Herbert.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji