Artykuły

Prapremiery, prapremiery...

Sezon jesienny w to właściwie same prapremiery. Może aby zachęcić publiczność, a może takie trochę dla siebie. Zawsze ciekawie sprawdzić nową sztukę; w czytaniu dobre, na scenie nie wychodzi, temat nobliwy, a nudą wieje, cóż; wszystko może się zdarzyć.

Zaczęło się właściwie tej jesieni na Ursynowie, gdzie jeszcze przed ukazaniem się pierwszego numeru gazety osiedlowej "Pasmo", przed wszystkimi teatrami w stolicy po wakacjach pojawiła się nowa sztuka, autorki węgierskiej Evy Pataki "Edith i Marlena".

Teatr na Ursynowie dający przedstawienia w salce na 140 miejsc w Domu Sztuki wymaga oddzielnego omówienia. Działa dzielnie. Dano mu znakomitą nazwę: "Teatr Za Daleki", ma dobrych protektorów, pokazuje atrakcyjne, małoobsadowe (ze względu na kameralne warunki) sztuki. Wykonanie czasami szwankuje. Naprawdę profesjonalnie wypadł tu właściwie tylko Gelman "Sarni, ze wszystkimi" z Wrzesińską i Zapasiewiezem, choć po latach sympatycznie zaprezentowała się także Agnieszka Osiecka z "Apetytem na czereśnie" (Olga Sawicka i Krzysztof Kolberger). Sztuka Evy Pataki okazała się mieć wątłą intrygę łączącą poszczególne popisy piosenkarskie. Doskonale nadawałaby się do teatrzyku kawiarnianego, gdzie goście pojadaliby lody i ciastka, a przy okazji posłuchali śpiewających aktorek.

W małej salce na Ursynowie Lena Szurmiej starała się sztuce o dwóch gwiazdach Edith Piaf i Marlenie Dietrich nadać trochę rozmachu. Aktorki więc biegały naokoło widzów, którzy siedząc na schodach musieli chować nogi, aby nie było kolizji. Ewa Decówna (Marlena) efektownie wyglądała, Olga Sawicka prezentowała, piosenki i temperament Piaf. Przy wszystkich mankamentach jest to przedstawienie do oglądania i rozwój "Teatru Za Dalekiego" będziemy śledzić z sympatią nie tylko z powodu lokalnego patriotyzmu. Ten teatr jest tutaj potrzebny, a że dodatkowo jest miły, miejmy nadzieję, że wyjdzie wkrótce ze swojego pensjonarskiego wieku.

Na drugim krańcu Warszawy w Teatrze Popularnym pokazano tymczasem "Sarkofag" Władimira Gubariowa, sztukę o Czernobylu, wystawioną już w Związku Radzieckim i na Zachodzie, której tekst w "Dialogu" udało się wydrukować w przeddzień prapremiery. Można więc było stwierdzić, że dramat Gubariowa, dziennikarza delegowanego w maju 1986 roku na miejsce katastrofy do Czernobyla, jest publicystyczny, miejscami naiwny, łopatologiczny i jego głównym atutem jest po pierwsze aktualność, po drugie mówienie, wprost o rzeczach, o których półtora roku temu można było tylko pomyśleć i to w skrytości ducha. Rzecz dzieje się w szpitalu na oddziale chorych na chorobę popromienną, na scenie mamy właściwie tylko pacjentów i lekarzy. Z porażającymi informacjami z miejsca katastrofy i postawami ludzi nieświadomymi zagrożenia skontrastowana jest radiowa pogadanka na temat obrony cywilnej przed wybuchem atomowym. Tego samego uczyliśmy się w szkole, ćwierć wieku temu, to samo jest teraz w programie szkolnym, ale nijak ma się to do rzeczywistości.

"Sarkofag" nie jest sztuką dobrą, to typowa publicystyka i najlepszy teatr niewiele z niej zrobi, ale jest to sztuka ważna, sztuka-ostrzeżenie, no i pokazująca pewne realia życia na wschód od Bugu, co zawsze jest ciekawe. Andrzej Ziębiński starał się pokazać ten ładunek publicystyki jako najoszczędniej, ale odrobiny pompatyczności nie dało się uniknąć, no, bo co robić, jeżeli autor młodym lekarkom - stażystkom nadaje imiona Wiera, Nadieżda, Lubow. Ma ta sztuka spełniać inne zadania aniżeli dostarczać satysfakcji artystycznej, bo najbardziej obrażające w niej są oczywiście fragmenty zbieżne z tym, co się stało. I to, że się stało.

A co w centrum? Teatr Polski rzucił się na dwa dramaty współczesnych autorów polskich i to o sprawach narodowych. W Kameralnym na Foksal pokazano "Krótką noc" Terleckiego, przekrój postaw i poglądów Polaków w przeddzień pojedynku i śmierci Stefana Bobrowskiego, "czerwonego" naczelnika miasta Warszawy. Rzecz dzieje się - jak napisano w programie - wiosną 1863 na granicy pruskiego i rosyjskiego zaboru, dodać trzeba, że w przygranicznym zajeździe; gdzie spotykają się pojedynkowicze, szpiedzy i idealiści, aktorzy przemycający broń i żandarmi. Pomysł ciekawy, jedność miejsca i czasu zachowana, niestety dramat młodziutkiego patrioty, a jednocześnie dramat ojczyzny rozdartej przez zaborców i wewnętrzne interesy różnych grup utopiony został przez autora w powodzi słów, a przez reżysera z pietyzmem rozciągnięty w nieskończoność. Naprawdę widzom ta noc wcale nie wydaje się krótka, a aktorzy grają tak jakby nie radzili sobie z tekstem. Publiczność klaszcze po pierwszym akcie z uwagi na temat, w finale też, choć już mniej entuzjastycznie.

Widz śledząc tę noc bez wdzięku i nastroju, bez żaru i emocji, marzy głównie o śnie i kanapkach, szczególnie Tomasz Budyta jako Bobrowski nie wzbudza zbyt wielkiej sympatii. A na dodatek Anna Nehrebecka, biedna snuje się po scenie jako cierpiętnicza Matka Polka w czerni, może z sensem, ale pretensjonalnie (i to nie z własnej winy). Dylemat: bić się, czy nie bić, przestaje wzruszać, wręcz odwrotnie - w pewnym momencie zaczyna irytować. Przestaje nas interesować, czy Bobrowski świadomy, że planowany pojedynek z hrabią Grabowskim jest pułapką polityczną, pójdzie na rzeź nie tylko dlatego, że z historii i programu teatralnego wiemy, że zginął właśnie w ten sposób, lecz że nie mamy nadziei, aby szlachetny Polak w takim wypadku postąpił zgodnie z rozsądkiem i instynktem samozachowawczym. Dylemat Bobrowskiego nadaje się znakomicie do dyskusji, które wiedzie się w tym kraju od paru lat i wieków, ale na scenie nie sprawdził się, o takich przedstawieniach mówi się, że jest to ambitna porażka...

Na Foksal Powstanie Styczniowe, na Karasia - nowa sztuka Mrożka, nawet nie znana z czytania, specjalnie napisana dla Dejmka i Teatru Polskiego, słowem kompletna niespodzianka. Janusz Majcherek w programie od razu stanowczo twierdzi, że jest to sztuka znakomita, publiczność bawi się doskonale, wokół różne zachwyty, że będziemy mieli o czym długo mówić w te nasze polskie wieczory, a na scenie długi, nudny dramat z trywialnymi dowcipami. Ma rację recenzentka "Życia Warszawy" twierdząc, że z powodzeniem można byłoby opuścić akt trzeci - ale nie całkowitą. Idąc w kierunku ekstremistycznym można by postulować ograniczenie "Portretu" Mrożka do aktu pierwszego, gdyż opiera się on na znakomitym pomyśle: dialogu pomiędzy byłym stalinistą- idealistą a jego zmaterializowanym wyrzutem sumienia. Wszystko, co jest poza tym wydaje się pompatyczne albo pretensjonalne, groteska z trudem przebija się przez dosłowność inscenizacji. Mrożek fantastyczny w dialogach dwóch mężczyzn, niezrównany w grze intelektualnej dwóch różnych typów mentalności męskiej, staje się tutaj miejscami takim słabszym Iredyńskim.

Ponieważ inni na pewno będą dyskutować na temat pastiszu "Dziadów" wprowadzonych przez Mrożka do "Portretu", na temat traktowania". Ideologii jak religii, głębokich warstw, jakie w nas ułożył stalinizm, itp. problemów, które w końcu dawno przerabialiśmy i które wcale nie są w sztuce Mrożka potraktowane szalenie odkrywczo, skierujmy dyskusję w inną stroną, może marginesową. "Portret", będący portretem społeczeństwa polskiego jak żadna inna sztuka Mrożka, pokazuje jak autor nie cierpi kobiet, jak go one śmiertelnie nudzą. Mrożek świetny w dialogach męskich, w momentach, gdy do akcji wchodzą kobiety, staje się bezradny. Dialogi robią się nudne i nic nie wnoszą do sprawy, a nieszczęsne aktorki kompletnie nie wiedzą jak grać. O ile Jan Englert tworzy postać będącą odbiciem tamtej z "Ołtarza wzniesionego sobie" Iredyńskiego, granego na Foksal na scenie Kameralnej sztuki zatrzymanej w stanie wojennym i potem wznowionej, i Piotr Fronczewski jak zawsze radzi sobie z większym lub mniejszym szczęściem, to panie albo grają charakterystycznie (Psychiatra Łabonarskiej) albo w wersji ściszonej Matki Polki (Anna Seniuk) lub w wersji wesołych biegów (Laura Łącz) i wszystkie sprawiają wrażenie jakby na scenie, pokazującej realistyczne obrazki z Polski lat pięćdziesiątych, znalazły się przez pomyłkę nie tylko z własnej winy. Tyle w obronie kobiet.

W obronie ojczyzny i Polaków szykowali się niektórzy pewnie przed prapremierą sztuki "Szalbierz" György Spiró, młodego (41 lat) pisarza węgierskiego, znanego szerzej publiczności z dyskusji, jaka toczyła się przez ostatnie dwa lata na temat jego książki "Towarzystwo Iksów" na łamach krakowskiego "Zdania". Dyskusja była ciekawa, bo Spiró napiął książkę ukazującą Warszawę i Polaków pod policyjnymi rządami Nowosilcowa, od dnia podpisania Świętego Przymierza po rok 1819 i rozległy się głosy, że to było nie tak i że szkaluje Polaków. Na razie możemy wierzyć lub nie specjalistom, bo powieści Spiró, po polsku nie ma, za to dostajemy sztukę, która wyrosła z jej tematyki. "Szalbierz" mówi o Bogusławskim i teatrze polskim w Wilnie, a w programie sam autor twierdzi: "Z młodzieńczą naiwnością osiemnaście lat temu zająłem się polską literaturą nie podejrzewając, że stanie się ona największą miłością mego życia. Wielkie miłości zawsze przynoszą porażki, sprzeczki, nieporozumienia i smutki. Im związek trudniejszy, bardziej zawikłany, tym więcej w nim wspaniałych możliwości. A ja jestem wiernym kochankiem". Piękne? Piękne.

A więc nie wiadomo co już myśleć, jest ten Spiró polski czy antypolski? W Teatrze Ateneum ze sceny kapie miłość do Polaków, Wilna i polskiej duszy. Tego pejzażu duchowego nie mąci fakt, że "Szalbierz" to komedia, a złośliwości na szczęście - są. Aktor Bogusławski (pyszny jak zawsze Jerzy Kamas) przybywający do Wilna na gościnne występy jest stary, kaszlący i pożąda głównie pieniędzy, w teatrze pałętają się donosiciele, dyrektor jest konformistą wieszającym portret cara w ramach dekoracji i zapijającym wyrzuty sumienia alkoholem. Wokół panuje po prostu beznadzieja i główna amantka gotowa jest uciec stąd z byle kim. Ale jest to komedia, więc wszystko kończy się dobrze, Bogusławski staje na wysokości zadania wielkiego Polaka, choć działa pokrętnie i podstępnie, aktorzy i dyrektor przeżywają triumf, władza (rosyjska) zostanie wystrychnięta na dudka, ale zachowa twarz, nie robiąc z bohaterów intrygi - kolejnych męczenników.

Są więc w tej sztuce wszystkie nasze ulubione motywy, tyle, że w wersji prześmiewczo-sentymentalnej, jest teatr w teatrze, bo aktorzy Teatru w Wilnie wystawiają wraz z Bogusławskim "Świętoszka" Moliera, znacznie zresztą lepiej aniżeli aktualnie Teatr Narodowy na Woli. Teatr w teatrze zawsze sprawdza się na scenie aktorzy mają świetne role, w dodatku podwójne, grają bowiem w sztuce Spiró i w Molierze tak jakby grali dla dawnej wileńskiej publiczności, a więc przerysowując postacie. Jest śmiesznie i poważnie, tak jak powinno być w teatrze - słowem sukces. Poza wspomnianym Jerzym Kamasem mają jeszcze co zagrać i Leonard Pietraszak jako zadufany, główny aktor, i Marian Kociniak jako dyrektor i panie, z których trzeba wymienić rozkoszną i bardzo ładnie wyglądającą Eizbietę Starostecką w roli pierwszej amantki oraz Ewę Wiśniewską, kontrastującą rolę aktorki w żałobie i nieszczęściu z rolą molierowskiej subretki. Śliczne też są kostiumy, szczególnie w Molierze, a na końcu bije sentyment, że tu kiedyś byliśmy, trudno więc się dziwić, że publiczność bije brawo na stojąco. Z tym miłym akcentem trzeba poczekać na kolejne prapremiery, a że są tuż, tuż, bo w grudniu zaczyna się sezon w Teatrze Dramatycznym pod dyrekcją Zapasiewicza "Niebezpiecznymi związkami" Hamptona...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji