Artykuły

W klatce historii

Prapremiera "Portretu" Sławomira Mrożka w warszawskim Teatrze Polskim stała się wydarzeniem. Spektakl w reż. Kazimierza Dejmka przyciąga niewątpliwie z różnych względów: osobą autora, reżysera, obsadą, ale najbardziej chyba samym tematem: ukazaniem wpływu, jaki wywierał stalinizm na jednostkę. W ostatnich latach temat rozrachunków stalinowskich w sztuce stał się nie tyle modny, co raczej możliwy. W każdym razie trend ten przyniósł ze sobą, jak to zwykle bywa, rzeczy stereotypowe i średnie, ale i wybitne.

"Portret" należy do tych ostatnich. Drapieżny gorzki i okrutny, jest chyba od czasów "Tango" najbardziej bezlitosną sztuką Mrożka. Bohaterzy to nie abstrakcyjne pojęcia, symbole postaw czy schematy zachowań i charakterów, chociaż tekst jest alegoryzujący. Zarówno zgorzkniały Bartodziej (Jan Englert), jak i pełen werwy jego dawny przyjaciel, Anatol (Piotr Fronczewski), są "pełnokrwistymi" postaciami. Ich postawy życiowe są uwarunkowane konkretną sytuacją polityczną i społeczną. Natomiast role kobiece: psychiatra (Halina Łabonarska), 20-latka Anabella (Laura Łącz), a nawet Oktawia - żona Bartodzieja (Anna Seniuk) stanowią jedynie tło dla obu protagonistów. Jest to świadome uproszczenie autora (kobiety funkcjonują tu poza historią).

Sztuka w czytaniu wydaje się trochę chłodna, wykalkulowana. Dopiero w kształcie scenicznym nabiera temperatury. Pierwsza scena - o wyraźnych śladach wpływu "Dziadów" - to inwokacja, jakby klisze pamięci, a może senne majaki bohatera. Półmrok sceny, stukot kół pociągu. Zgarbiony, znużony, nijaki mężczyzna (nie do uwierzenia, ale to Jan Englert) wyrzuca z siebie rozpaczliwe, żarliwe wyznanie. Początkowo wydaje się, że to skarga miłosna do ukochanej kobiety. Ale nie. Może więc do Boga? Może do własnego odbicia w szybie? Nie, to nie o ten portret chodzi. Szok następuje dopiero po skończonej inwokacji... scena i postać aktora nikną w ciemności, zaś wysoko ukazuje się czarno-biały portret Stalina: adresata szalonych, rozgorączkowanych wyznań. Oczywiście portret uosabia ideę, ale wrażenie jest piorunujące.

Gorzka ironia tej inwokacji najpełniej wyraża się w rozpaczliwym wyznaniu: "Wydaje mi się tylko, że ze mną jesteś, czy też jesteś naprawdę, ty i tylko ty, a reszta jest złudzeniem. Gubię się i błądzę". Idea, w którą wierzył Bartodziej (nie on jeden) okazała się złudzeniem. Chociaż to jeszcze nie najgorsze. Ale co z sumieniem, które rozlicza za nieetyczne postępki? Prawomyślny Bartodziej doniósł na przyjaciela-opozycjonistę, skazując go tym samym na śmierć. W kilka lat później dopadły go nagle wyrzuty sumienia; fiksacja zawładnęła nim całkowicie i kiedy dowiaduje się, że Anatol przeżył, chce się z nim zobaczyć, ale tylko po to, by uciszyć jątrzący niepokój wewnętrzny.

W sztuce Mrożka gra idzie nie tylko o wyrzuty sumienia, ale o uwikłanie bez wyjścia w historię. Problemy etyki, moralności i filozofii człowieka wpisane są w życie obu protagonistów, lecz o ich życiu decyduje piętno, które odcisnął okres stalinizmu zarówno na przeciwnikach, jak i zwolennikach tego systemu, skazując ich odtąd na siebie. Państwo, w jakim przyszło im żyć, jest w gruncie rzeczy zamkniętym kręgiem, z którego wyrwać się nie sposób, choć można stanąć na marginesie i poddać się biernie wypadkom. Dwie skrajne postawy: z jednej strony apatia i całkowita inercja woli, z drugiej aktywizm podszyty wyrachowanym cynizmem i egoizmem.

O ogromnej sile oddziaływania spektaklu stanowi nie tylko forma i tematyka dramatu, ale znakomite, bogate w środkach wyrazu i ekspresji, kontrastujące ze sobą aktorstwo Jana Englerta i Piotra Fronczewskiego. Bartodziej Englerta jest zimny i zobojętniały na wszystko co nie jest jego obsesją. Czasami wybucha gorzkim szyderstwem, lecz opętany własną udręką niezdolny jest Englert od początkowego rozpaczliwego wyznania, poprzez samosąd, niepokój sumienia aż po końcowe pojednanie i uspokojenie (!) konsekwentnie prowadzi swoją rolę. Z kolei jego protagonista, Piotr Fronczewski, apatyczny w roli ducha (lustrzane odbicie bierności i bezwładu Bartodzieja) jako Anatol jest pełen wigoru i łapczywej zachłanności życia, którego cenę dobrze poznał. Dwie kreacje - i koncert aktorski!

Spektakl perfekcyjnie prowadzony przez reż. Kazimierza Dejmka prawie niewidocznie spiętrza napięcie dramatyczne i kumuluje je w scenie wywoływania ducha Stalina. Ta niesamowita scena rysuje nie tylko portret Stalina. Poprzez aktorów i sponad aktorów stwarza portret czegoś, co istnieje bez względu na to, czy jest się po tej, czy po tamtej stronie. To nie tylko znak. Historii, w której tryby zaplątali się i zostali zmiażdżeni obaj protagoniści. To dotknięcie metafizyki. Czegoś niepojętego i nieuniknionego: siły, wobec której stajemy bezradni. Bez względu na to, czy ją nazwiemy Bogiem, czy Losem, zawsze będziemy odczuwać jej milczącą obecność.

Wydawałoby się, że po tej scenie zbędny jest jakikolwiek komentarz. Jednak nie. Ściszony, stonowany, zaskakujący swoją zwyczajnością akt III jest obrazem nieuniknionego biegu życia, bez względu na tragedie, jakie się rozegrały. Akcja toczy się leniwie, bez pośpiechu. Tykanie zegara przypomina upływ czasu. Czasu, w którym istniejemy bez względu na to, czy zanurzamy się w namiętnościach i działaniu, czy trwamy obojętni i pokonani. Bo czas to życie, które - cytując Mrożka - dzień po dniu z każdego materiału jaki jest, a nie z jakiegoś co powinien być ale go nie ma. Każda następna minuta i ty w niej to jest życie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji