"Z Wozem Melpomeny" (II)
W świat z Teatrem Ziemi Pomorskiej. Wielki ilustr. reportaż naszego specjalnego wysłannika
Życie w wagonie
Zanim dojedziemy do Wąbrzeźna, musimy przejść się trochę po przedziałach "Wozu Melpomeny", by przyjrzeć się z bliska życiu artystów w tej cygańskiej wędrówce.
W wagonie zimno jak w psiarni. Pojęcie ciepła ustało z chwilą odstawienia nas na bocznicę. Woda, a raczej jej resztki - zamarzły w rurach i dzbankach. Jedynym naszym ratunkiem są pierzynki i koce, w które otulamy się jak najszczelniej - oraz prymusy naftowe.
Najważniejszą i bodaj najcenniejszą osobą w takich warunkach jest służąca Marysia.
- Marysiu wody!
- Marysiu herbaty!
- Marysiu leć do miasta po sprawunki.
- Marysiu...
Chętna i wiecznie uśmiechnięta Marysia, kręci się jak fryga. Znika i zjawia się to tu to tam, podaje herbatę, sprząta i śpiewa.
Ale jak śpiewa!
Zastanawiamy się chwilami, czy by dyr. Bracki... ale to już nie należy do tematu.
Namiętne spojrzenia śledzą również p. Pniewskiego, który w osobnym najmniejszym przedziale liczy "forsę" zebraną w Golubiu. Zaliczka jak się okazało należała tego dnia do tak nieuchwytnych pojęć jak teoria Einsteina.
"A za szybami wicher śniegiem ciska
Z tumanem białym wściekłe wiry tańczy
Zły, hałaśliwy mroźny opętańczy".
Dwa prymusy pracują całą siłą napompowanego oddechu. Marysia trzyma to jeden, to drugi w nabożnym skupieniu i ogrzewa nimi przedziały. Na trzecim gotuje się herbata.
Rzecz dziwna, że nikt się tu nie skarży na ciężkie warunki. Wszystkim dopisuje humor i zadowolenie z dobrze wykonanej pracy.
Trzeba jednak załatwić kilka spraw. Mróz, zawieja i... obowiązek. Ten ostatni dodaje nam sił. Stawiamy kołnierze, decydujący "wyskok" z wagonu i marsz na zdobycie Wąbrzeźna dla sztuki.
Śmiał się z nas po drodze malowniczy wiatrak otulony niby sędziwy staruszek w biel szronu i śniegu. Kiwała głową przeraźliwie chuda szkapa, ale nie zatrzymało nas to wcale w zamierzonym przedsięwzięciu. Byliśmy pewni, że śnieżyca ustanie, będzie ciepło i nie dalej jak w Brodnicy odbijemy sobie za wszystkie czasy i niewygody.
Panie zostały w kocach, grzejąc się od gorącej szklanki. Po długich zmaganiach z przyrodą docieramy do Wąbrzeźna.
Na rynku pusto. Wicher zmiata śnieg z dachów i rzuca całe tumany na przeciwległe domy.
W Wąbrzeźnie szaleje śnieżyca. Walimy prosto do "Klimka". Okazuje się, że w garderobach nie ma światła. Po załatwieniu niezbędnych formalności i zakupieniu świec, dorwaliśmy się wreszcie do przyzwoitego obiadu w hotelu pod Białym Orłem.
Nakarmieni i ogrzani bohaterowie wyprawy "do bieguna północnego" zawrócili już kolejką na stację. Na posterunku w opustoszałym mieście została tylko niczem czujka wysunięta daleko w teren - prasa.
Tragifarsa
"Niespodzianka" zrobiła nam dzisiaj największą niespodziankę. Nie mam pojęcia z jakiego elementu składała się większość publiczności. Jedno wiem, że pierwsze dwa rzędy rumieniły się ogniście z powodu zachowania właścicieli biletów po 50 gr.
Niesamowite zachowanie publiczki (prawdopodobnie zalanej) powodowało co chwilę salwy śmiechu wśród zwolenników "robienia grandy w porządnym towarzystwie".
W najtragiczniejszych chwilach... zresztą po co o tym pisać. Ktoś mi opowiadał, że w niektórych miastach potrafią w czasie "konania" aktora na scenie, grać na organkach "Czy pani mieszka sama", lub "Co pani ma tam pod sukienką".
A no zdarza się.
Zdarzyło się właśnie i w Wąbrzeźnie, że na przedstawienie przyszli ludzie myśląc, że "Niespodzianka" Rostworowskiego to zapewne jakieś ładne nóżki podlane operetkowym sosem.
Ponieważ nie było ani "nóżek" ani "sosu" - trzeba było zrobić go na sali!
Nareszcie kurtyna.
Uuffff....
Zwijamy manatki. Nowa, już znacznie cieplejsza noc i nadzieja na ciepłą salę i teatralną publiczność Brodnicy.
Przy świetle samochodowego reflektora robimy ostatnie zdjęcie. Szywałowe łoże spoczęło... w przyczepnym wagonie.