Artykuły

Bez śpiewania nie mogę już żyć

- Można szybko wypaść z obiegu, na twoje miejsce może wskoczyć ktoś młodszy, nowy... Więc dopóki pojawiają się propozycje nowych występów, koncertów, festiwalów - to trzeba z nich korzystać. Nie można odpuszczać ani na moment - o swojej karierze opowiada solista Opery Wiedeńskiej JANUSZ MONARCHA.

Pochodzący z Dolnego Śląska światowej sławy śpiewak zachwyca genialnym wykonaniem tytułowej roli w "Borysie Godunowie" [na zdjęciu] w Operze Wrocławskiej.

Robert Migdał: Jaki jest Pana przepis na sukces? I to nie byle jaki, bo światowy.

Janusz Monaracha: Nie ma takiego przepisu. To kwestia wielu zdarzeń, przypadków, a na pewno i talentu - bez niego nie ma sukcesu. Człowiek, który zaczyna swoją karierę, najpierw po studiach musi wejść w zawód artysty, a podczas studiów mieć możliwość posłuchania starszych kolegów, którzy mają większe doświadczenie.

A u Pana jak ta droga przebiegała?

- Zanim poszedłem na wrocławską Akademię Muzyczną, uczyłem się w szkole muzycznej w Wałbrzychu - pochodzę z Boguszowa-Gorców. W niej grałem na instrumentach dętych i na akordeonie, ale brałem też lekcje śpiewu. Stwierdzono wtedy, że mam głos i warto go dalej kształcić. W mojej rodzinie nie było talentów wokalnych. Oczywiście, śpiewaliśmy przy różnych okazjach, świętach - i kolędy, i na urodzinach... (śmiech).

Przepisem na sukces jest też ciężka praca nad sobą? Nad talentem?

- Z pewnością. Ta praca to systematyczne ćwiczenie głosu, doskonalenie techniki wokalnej. Uczenie się nowych ról często w krótkim terminie. W karierze na pewno pomogła mi wrocławska Akademia Muzyczna - mogłem kształcić głos, ale także uczono w niej aktorstwa, co się później przydało, już jako śpiewakowi operowemu. Aktorstwo pomaga w tym zawodzie. Zawsze, kiedy przygotowuję nową partię, którą mam śpiewać - czytam ją bardzo często. I za każdym razem doszukuję się czegoś innego, buduję konkretny charakter postaci. Inaczej na scenie trzeba się odezwać do dziecka, inaczej do mężczyzny czy kobiety... Nie można tylko odśpiewać tekstu, trzeba go tak przekazać, by był zrozumiany przez słuchacza.

Pamięta Pan swoje początki na scenie?

- Cieszyły mnie małe rzeczy: zachwycałem się, gdy zacząłem śpiewać, że mi się udaje wydobywać z siebie dźwięki wyższe, niższe. Niekiedy też coś nie wychodziło, więc pojawiały się obawy - jak będzie dalej. Trafiłem na szczęście na dobrych pedagogów, którzy nie forsowali mojego głosu i dobrze mną pokierowali.

Ciężka praca, szczęście, ludzie, których Pan spotkał w swojej karierze.

- Warto jeszcze brać udział w różnych koncertach szkolnych oraz w konkursach wokalnych. Żeby się pokazać, żeby inni mogli cię ocenić, żeby z innymi móc się porównać. To daje doświadczenie, mniejsze czy większe, ale jednak doświadczenie. Takie ściganie się, porównywanie, taka zdrowa konkurencja mobilizuje do dalszej, lepszej pracy.

Głos może zawodzić, nawet po wielu latach śpiewu?

- Jesteśmy tylko ludźmi: miewamy gorsze i lepsze dni. Czasami kondycja jest słabsza - jesteśmy w pewnej niedyspozycji, ale z takich sytuacji doświadczony śpiewak potrafi wybrnąć.

Czuje się Pan gwiazdą opery?

- Nie jestem chory na gwiazdorstwo. Ja po prostu lubię to, co robię, robić dobrze. I jak mi to sprawia przyjemność, a przede wszystkim jak inni ludzie czerpią przyjemność z mojego śpiewania - to jestem szczęśliwy.

No, skromność przez Pana przemawia, ale nie każdy dostaje dożywotni etat w operze wiedeńskiej, jednej z najbardziej cenionych scen operowych na świecie... Jak Pan tam trafił?

- Często wyjeżdżałem na międzynarodowe konkursy śpiewacze i między innymi dwa razy wylądowałem w Wiedniu. Tam dostałem nagrodę publiczności i pierwszy angaż. Zaśpiewałem Osmina w "Uprowadzeniu z Seraju" Wolfganga Amadeusza Mozarta w Kammeroper (opera kameralna w Wiedniu - przyp. red.) Tę rolę udało mi się wykonać dobrze, zaakceptowano mnie - jeszcze nie jako idealnego śpiewaka, ale takiego młodzieńca, który rokuje dobrze na przyszłość. Pojawili się agenci, którym wpadłem w oko... Dostałem angaż - najpierw na trzy lata, potem na kolejne, podwyżki. I tak do dzisiaj.

Ale zanim Pan trafił do Wiednia, swoje pierwsze kroki stawiał Pan na deskach Opery Wrocławskiej.

- To było ponad 20 lat temu. Różnice są wielkie. Wrocław bardzo się rozwinął. Sama opera, budynek, orkiestron - we Wrocławiu jest na poziomie światowym, do tego opera ma spory i różnorodny repertuar. Przyjeżdżam nad Odrę i cieszę się w duszy, że nie jesteśmy gdzieś z tyłu Europy. Zawsze pozytywnie mówię o Wrocławiu, Dolnym Śląsku. Staram się zawsze bardzo dużo opowiadać dobrego o Polsce, zachęcam, żeby tu przyjeżdżano, pracowano z młodymi ludźmi. Namawiam reżyserów, śpiewaków: Jedźcie do Polski, pracujcie tam, róbcie tam przedstawienia, kursy.

Pan sam często u nas bywa, prowadzi warsztaty z młodymi śpiewakami.

- Zależy mi na promowaniu młodych śpiewaków-talentów. Chciałbym przekazać im swoje umiejętności i doświadczenie zawodowe. Praca z młodzieżą sprawia mi ogromną przyjemność i radość.

Jest Pan perfekcjonistą w tym, co robi?

- Staram się być.

I na scenie, i w życiu?

- Tak. Nie lubię nikogo zawieść. Lubię dużo pracować, z ciekawymi ludźmi i przy okazji tej pracy czegoś się uczyć od innych. W życiu staram się być punktualnym, choć dzisiaj się spóźniłem parę minut, ale to przez te wrocławskie korki. Przygotowuję partie operowe na czas, żeby nie mieć stresu, że robię coś na ostatnią chwilę. W operze wiedeńskiej trzeba być punktualnym i zorganizowanym.

Gramy 60 pozycji w sezonie. To bardzo duży repertuar, w różnych językach, z różnymi śpiewakami, reżyserami... Ciągle trzeba być w gotowości, choćby w razie choroby kolegi czy też nagłej zmiany przedstawienia. A to też bywa. Może Pan nie uwierzy, ale od 21 lat pracy nie miałem wakacji, ponieważ brałem udział w letnich festiwalach operowych, na przykład Mozartowskim w Wiedniu, operowym w Sankt Margareten - na granicy austriacko-węgierskiej, wyjeżdżałem na koncerty do Hiszpanii, Monte Carlo...

Żona i dzieci Panu głowy nie suszą: ,A gdzie czas na rodzinę?".

Z pierwszego małżeństwa mam syna, który lubi muzykę, ale się nie zajmuje nią zawodowo. Druga eks-małżonka jest zawodową śpiewaczką i spotykamy się na scenie. Natomiast muszę się pochwalić moją dziesięcioletnią córką Rebeccą, która jest zakochana w muzyce. Umie śpiewać 30 utworów Stanisława Moniuszki i to na pamięć. Urodziła się w Austrii, świetnie mówi i śpiewa po polsku. Chodzi do studia operowego dla dzieci przy operze wiedeńskiej - tam uczy się emisji głosu,

bierze udział w przedstawieniach: dużych, operowych, na przykład w chórze w "Cyganerii", "Carmen" i innych.

To tatuś jest dumny.

- Baaaardzo.

Co musiał Pan poświęcić dla kariery?

Cały zawód śpiewaka operowego, praca na scenie, to jest poświęcenie. Po pewnym czasie okazuje się, że bez śpiewania nie mogę żyć i czasami się tak zapędzam, że nie czuję, gdy mnie coś boli, kłuje - a wtedy trzeba powiedzieć sobie "stop", zrobić przerwę, nabrać dystansu.

Będąc na szczycie, nie można chyba sobie pozwolić na przerwę.

- No, nie jest to dobre: można szybko wypaść z obiegu, na twoje miejsce może wskoczyć ktoś młodszy, nowy... Więc dopóki pojawiają się propozycje nowych występów, koncertów, festiwalów - to trzeba z nich korzystać. Nie można odpuszczać ani na moment. No chyba że się zachoruje - to siła wyższa, trzeba sobie zrobić przerwę na odpoczynek.

Opera jest bardzo wymagającą kochanką?

- Bardzo. Trzeba mieć ciągle wielką kondycję psychiczną i fizyczną, żeby jej sprostać. Do każdego występu przygotowuję się już trzy dni wcześniej. Przypominam sobie teksty, a dla kondycji fizycznej uprawiam trochę sport. Gimnastyka jest dobrym zajęciem, by mięśnie były cały czas w gotowości bojowej. To daje lepsze samopoczucie. Śpiew to też praca fizyczna i należy do jednego z trudniejszych zawodów.

Siłownia? Basen?

- Tak, jeśli jest na to czas, albo gimnastyka w domu i podnoszenie ciężarów. Mam sprężyny do rozciągania (śmiech).

Trzy dni Pan się rozśpiewuje, a jak jeszcze dba Pan o głos?

- Nie piję wina w trakcie i przed występem. Piję tylko takie napoje, które nie wysuszają śluzówki, a alkohol wysusza. Więc zero alkoholu. Mam też swoje metody: wiem, co zjeść, żeby mi nie przeszkadzało potem w trakcie śpiewania. Jem wcześniej, nie tuż przed śpiewaniem. Nie palę papierosów.

W ogóle Pan nie pije alkoholu?

- Nie wtedy, kiedy mam przedstawienie. Alkohol nie pomaga mi w pracy: na scenie jest bardzo gorąco, a i z nerwów w gardle wysycha. Podczas śpiewu chcę się czuć swobodnie.

Życie śpiewaka to życie wyrzeczeń?

- Są wyrzeczenia, owszem, ale to wyrzeczenia, które mi nie szkodzą, ani których później nie żałuję. Nie jestem jakoś bardzo imprezowo-towarzy-skim człowiekiem. Czasami wolę się zamknąć w domu, poczytać sobie dobrą książkę, najlepiej z zakresu psychologii.

Jak Pan jeszcze odpoczywa w domu?

- Lubię chodzić na zakupy, lubię gotować - tak eksperymentować w kuchni, zwłaszcza z potrawami azjatyckimi. Są zdrowsze niż nasza, swojska polska kuchnia ze schabowym, zasmażaną kapustą i ziemniakami. Już nie jem

takich tłustych rzeczy -jestem w tym wieku, że muszę popatrzeć w lustro, na wyniki od lekarza, dbać o siebie.

A co jest Pana popisowym daniem?

- Gorące zupy z kluseczkami: rosół, pomidorowa. Umiem też lepić pierogi. Najlepsze mi wychodzą ruskie. A i kluski śląskie robię z dziureczkami. Przy ich robieniu córka mi pomaga. Mamy przy tym sporo zabawy i jednocześnie odpoczywamy.

Słyszałem, że pisze Pan doktorat.

- Tak, z ról komicznych w operach Mozarta i Rossiniego. Będzie mi łatwiej, bo te role śpiewałem (śmiech): "Włoszka w Algierze", Osmin... Mam już złożoną całą dokumentację. Chciałbym w ciągu dwóch lat się obronić.

A gdy nie studia doktoranckie, to auta. Słyszałem, że jest Pan wielkim fanem samochodów.

- Zdarza mi się szybko jeździć. Miałem w swoim życiu dużo samochodów. Szaleję jednak nie tylko samochodami, ale też... ąuadami, zwłaszcza po górach, w moich rodzinnych stronach, koło Wałbrzycha. Jeździłem po polach i straszyłem krowy (śmiech). Rolnicy za mną biegali, grożąc i krzycząc. Był też czas, że jeździłem gokartami. Miałem dwa. To dopiero była jazda!

Chodzą słuchy, że chciałby Pan odświeżyć Festiwal Moniuszkowski w Kudowie-Zdroju, zająć się jego organizacją, promocją.

- Bardzo mnie boli to, co się z nim dzieje. On kuleje od wielu lat. Wiem, co mówię, bo wiele razy byłem na tym festiwalu, jako uczestnik - za czasów kiedy prowadziła go Maria Fołtyn. Kiedyś było z tym festiwalem o niebo lepiej: przewijali się przez niego znakomici artyści, sławy. Moim marzeniem jest to, żeby świat chciał przyjeżdżać na ten festiwal. Trzeba zmienić jego format. Pieniądze, które się na niego przeznacza, są, moim zdaniem, wyrzucane w błoto. Chciałbym naprawy tego festiwalu...

Ciągnie Pana na Dolny Śląsk, do Wrocławia?

Oj, ciągnie. Lubię to miasto. Może będę częściej tutaj gościem - zaproszenie od Pani dyrektor opery, Ewy Michnik, już dostałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji