Artykuły

Jutro niedziela

Sztuka w 5-ciu obrazach Hansa Adlera i Leo Perutza

Sobotnia premiera w Teatrze Ziemi Pomorskiej miała powodzenie i niepowodzenie. Mianowicie powodzenie ze strony artystycznej, niepowodzenie ze strony kasowej. Nie wiadomo czemu przypisać ostatni moment; czyżby zainteresowanie publiczności dla sztuki scenicznej osłabło? Zauważyć bowiem można było w ostatnim czasie dość często, że na widowni było za wiele pustych miejsc. Nie można winić o to kierownictwa teatru, gdyż poziom artystyczny nie obniżył się, a tempo pracy nie zwolniało. Ponad to wśród ostatnich premier były takie, które z uwagi na swoją treść, czy to z punktu widzenia, aktualności jak "Woźny i minister", czy ze względu na zagadnienie literacko-artystyczne, jak "Lato w Nohant" były, niezależnie od ich wartości, bardzo interesujące i dawały dużo tematu do dyskusji. A jednak!

Materiału dyskusyjnego daje dużo i ostatnia premiera "Jutro niedziela", mianowicie można dużo mówić na temat moralności. Defraudant bowiem wychodzi cało z ogromnych opałów i sztuka kończy się uśmiechem. Czy jednak wyszedł bezkarnie? - Tego powiedzieć nie można. Wyszedł cało, ale bynajmniej nie bezkarnie. Przeżył bowiem całą noc udręki, lęku i rozpaczy. Kilka godzin lęku o los dziecka, zanim dowiedział się, że uszło z życiem i zdrowiem z katastrofy kolejowej, reszta nocy spędzona w obawie czy czeka go jutro więzienie, utrata czci, wreszcie konieczność samobójstwa - wszystko to właściwie było karą za winę.

Po prostu autor odwrócił kolejność wypadków, i dlatego na pozór wydaje się, jakoby moralności nie stało się zadość. Ale to tylko pozór. - Przyzwyczajono nas do tego, że bohater broi przez pięć aktów, a na końcu ginie, aby się stało zadość logice dramatu i sprawiedliwości.

Tutaj odwrotnie, bohater zbroił, co mu autor kazał, już przed pierwszym podniesieniem kurtyny - i przez pięć aktów cierpi męki moralne, kulminujące w momencie w którym katastrofa kolejowa wydaje mu się deską ratunku, jeżeli w niej zginie jego zwierzchnik, od którego losy jego zależą. Autor wreszcie doprowadza bohatera do uznania swej winy, do skruchy i żalu, i dopiero kiedy mu bohater przyrzekł: "już więcej nie będę" - autor ratuje go wspaniałomyślnie, bo wierzy w szczerość jego skruchy i poprawy.

Czemużby nie, można i tak! Bo dlaczegóż koniecznie ma być samobójcza kula w łeb? Kara wogóle nie jest zemstą za czyn występny, ale oczyszczeniem.

Przyznać trzeba, że ujęcie tematu jest oryginalne i pomysłowe. Odwróciwszy do góry nogami główne założenie sztuki, autor w dalszym ciągu daje ujście swej pomysłowości i poddaje rewizji rozmaite liczmany utartej krytyki ludzkiego sumienia. Przedstawia nam typy ludzkie z nowej, odwrotnej strony - wykazując, że nie wszystko zło jest naprawdę złem, nie wszystko zaś złoto, co się świeci.

A więc baron Kreising, z zawodu karciarz, który z zimną krwią obdziera bliźnich w pokerze, ma serce czułe na niedolę ludzką jakże go nie uszanować? a zimny, paragrafami przejedzony Zwierzchnik, uznający jedynie literę prawa, odsłania, w pewnym momencie bardzo czułą piętę achillesową, jakże się z niego nie uśmiać?

Wreszcie papa Rautenstrauch. emerytowany radca cesarski, nadziany aż do sztywna zasadami przyzwoitości, w gruncie rzeczy tuman, niedołęga i nudziarz. A jednak trzeba i takich tolerować!

Sztuka napisana sprytnie, roi się od niespodzianek, każdy akt kończy się zapowiedzią jakichś fatalnych wypadków, skutkiem czego trzyma widza w napięciu wciąż rosnącym - aż wszystko kończy się uśmiechem, widzowie opuszczają teatr zemocjonowani, ostatecznie jednak zadowoleni, że skończyło się na dreszczyku - bez kuli w łeb.

Irena Ładosiówna wyreżyserowała sztukę, bardzo starannie, był to jej pierwszy wyczyn reżyserski na scenie naszej, w którym wykazała poważne zdolności oraz inteligencję.

Główna rola Franciszka Hoeffnera spoczywała w rękach Wacława Ścibora. Właściwie źle się wyrażam że ,,spoczywała" bo Ścibor grał ją z należytym temperamentem i doskonale wczuwał się w jej zagadnienia psychiczne. Hanna, jego żona, w wykonaniu Leonory Ściborowej, miała dużo wdzięku, a to w tym wypadku wystarczyło, jako że rola ta nie ma głębszego podkładu duchowego.

Rautenstrauch, stary tetryk i zrzęda, miał w Cybulskim dobrego interpretatora. a jeszcze lepszym był Cybulski w drugiej roli, jako skrachowana egzystencja, były adwokat, który kiedyś coś tam zbroił, został wylany, i odtąd w nocnej podrzędnej kawiarni łowi klientów, jako pokątny doradca prawny. Postać tę stworzył Cybulski oryginalnie, charakteryzowany był świetnie, a tak dobrze modulował głos, że trudno było poznać aktora, widzianego w innej roli w akcie poprzednim.

Władysław Surzyński jako konsul Heym miał linię arystokraty, wyglądał wytwornie, a w grze jego wyraźnie, choć bardzo subtelnie, zaznaczała się miękkość serca pod maską zblazowanego Światowca. Surzyński operuje głosem, jak bardzo czułym instrumentem muzycznym, którym włada jak wirtuoz, a przy tym zawsze z głębokim sentymentem.

Barona Traisinga, postać wcale ciekawą, odtworzył Radwan-Łodziński z dużą delikatnością odczucia poszczególnych rysów charakteru, i bardzo zręcznie ukrywał to znów ujawniał współczujące serce pod powłoką cynizmu.

Hanna Małkowska jako pani Del Salto prezentowała się bardzo dobrze, wyglądała estetycznie i grała z umiarem i inteligencją. Trevi ów apodyktyczny zwierzchnik, i zimny nieczuły rewizor, znalazł dobrej odtwórcę w Antonim Piekarskim. Moment w którym Trevi zmusza się do wyznania wobec podwładnego swej słabości i proszenia go o pożyczkę, wykonał Piekarski z należytym podkreśleniem jakiejś duszności psychicznej, tak zrozumiałej w podobnej chwili. Andrzej Kuryłło z dużą naturalnością opracował postać zmęczonego nocną pracą urzędnika kolejowego, któremu w dodatku przypadła służba w czasie katastrofy kolejowej.

Reszta ról, to już epizodziki coraz mniejsze, więc nie chcąc powtarzać afisza, powiem krótko, że każdy z członków zespołu wykonał swój obowiązek sumiennie i szczerze, tak, że całość przedstawienia osiągnęła wysoki poziom artystyczny.

Dekoracje Małkowskiego pomysłowe i estetyczne, meble w akcie pierwszym i ostatnim efektowne, szkoda tylko, że zegar stojący w kącie pochodził z innej parafii.

Przypuszczam że publiczność przełamie lody i pójdzie zobaczyć sztukę "Jutro niedziela", a warto, bo nie tylko tytuł jest oryginalny i interesujący, ale i całość.

Doprawdy - warto widzieć!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji