Artykuły

Pół godziny z Dowmuntem. Rozmowa z reżyserem "Nitouche"

Idąc ul. Mickiewicza spostrzegam jakąś znajomą sylwetkę, w ogródku przed domkiem naprzeciw bloku "Vesty". Zbliżam się i w pochylonej nad grządką kwiatów postaci poznaję ulubieńca wileńskiej publiczności, Mieczysława Dowmunta,

- Panie Mieczysławie! - wołam - Pan w Toruniu?

Dowmunt podnosi ku mnie głowę, odrzuca łopatkę i z całą powagą odpowiada:

- Przyjechałem do was na stałe. Będziemy się teraz częściej widywać.

- Cieszę się - oświadczam - że ma pan w Toruniu swój ulubiony ogródek, bo tak wielki przyjaciel przyrody i zwierząt bez tej rozrywki czułby się w nowym mieście nieszczęśliwy!

- Oczywiście! - potakuje Dowmunt. - Mam swój skromny teren do "wyczynów" ogrodniczych i swoją menażerię. "Kubuś", mój "Kiepura" też jest ze mną!

"Kubuś", to ulubiony kanarek artysty, którego dotknąć nie wolno nikomu!

Patrzę, na dobrotliwą i poważną twarz doskonałego aktora i myślę: jak to dziwnie los zrządza, że pełne powagi oblicze tak często zmienia wyraz dostojny na płochliwy, rubaszny i komiczny i tylekroć łzy śmiechu wyciska z oczu. Wytłumaczył mi to zjawisko sam Dowmunt.

- Wyjaśnię to zaraz - mówił. - Zasadniczo w zaraniu mej kariery, a nawet i później, byłem raczej z inklinacyj aktorskich tragikiem. Brat "Uriela Acosty", Lepiuk w "Chacie za wsią" były to role, które niegdyś zaliczałem do swych najlepszych. W dyrekcji Myszkowskiego, a było to przed 36 laty, były wszystkie trzy działy: dziś grało się tragika, a jutro trzeba było przeistoczyć się w komika operetkowego, a w konkluzji poczęły się wyłaniać w człowieku możliwości, o które sam siebie nigdy by nie posądzał.

- W panu - przetrwałem - tyle żywotności i czerstwości ducha, że mnie aż martwi to wyznanie: a było to przed 35 laty!

- Ha, ha! - zaśmiał się artysta - Czyż lat moich mam się wstydzić, jak starzejąca się panna? To tylko na mój plus, jeżeli jestem żywotny i czerstwy. Należy panu wiedzieć, że w tym roku wkraczam w czterdziestolecie pracy scenicznej, że mam syna w sile wieku i że czeka mnie jeszcze sporo ról takich, do których konserwacja temperamentu jest zasadniczym warun-kiem. W roku 1905, gdy mnie na "niewidzianego" zaangażował dyrektor Czesław Janowski i pierwszy raz ujrzał jeszcze w teatrze Felińskiego, na oświadczenie, że ja jestem Dowmunt, zapytał: "A gdzie ojciec?". Odpowiedziałem: "Ojciec mój nie żyje." Dyrektor zrobił wielkie oczy i z najwyższymi zdziwieniem oświadczył: "Jakże?! Przecież ojca angażowałem na reży-sera w moim teatrze!"

Patrzę i ja również w tej chwili, jak ongiś dyr. Janowski w oczy Dowmunta i myślę: chyba tylko scena może tak konserwować, mimo, że praca na niej to ustawiczne wypalanie własnych zasobów zdrowia i sił.

Zwierzam się Dowmuntowi, że radbym rozmowę obecną wyzyskać na wywiad prasowy, ale art. pomysłu mojego nie przyjął zbyt chętnie. Zaczynam sam przypominać mu jego role, w których utrwalił się w pamięci publiczności. Jak w kalejdoskopie stają nagle w pamięci pocieszne i kapitalne jego "chwyty" aktorskie, tak żywo ucieleśnione w "Miłostkach kadetów", w "Sercu za drutem kolczastym", w "Tempo, tempo!", w "Królu włóczęgów" a ostatnio i w "Nowej Dalili" Molnara.

- Proszę pana - pytam - ciekawi nas, w czym pana teraz ujrzymy? Jaką rolę nam pan pokaże?

Dowmunt na to odpowiada:

- Floridora w "Nitouche".

Artysta rozpoczyna teraz wykład o jakiejś roślince, którą trzyma w ręku. Sypie fachowymi wyrazami, które żywo przypominają wykład profesora uniwersytetu. Przekonałem się, że dziś z Dowmunta - aktora nie będę miał pociechy. Dziś jest tylko Dowmuntem - miłośnikiem przyrody.

- Żegnam pana - kończę naszą rozmowę. - Do miłego widzenia na sobotniej premierze "Nitouche"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji