Artykuły

Chory z urojenia

"Chory z urojenia" - Komedia Moliera w trzech aktach z prologiem i epilogiem. Muzyka Ludomira Różyckiego. Reżyseria i inscenizacja: J. Gołaszewski. Dekoracje i kostiumy: W. Małkowski. Kierownik muzyczny: M. Ptaszyński.

Dawno nie widziałem, by teatr tak się śmiał. Śmiali się wszyscy. I ci "godni" z pierwszych rzędów, i ci z środka, i ci z ostatnich. Śmiał się parter, loże, piętra i galeria. Nie było "salw śmiechu", to był śmiech bezustanny. I pomyśleć, że tak śmiano się nie z jakiegoś nowoczesnego aktualnego ultra modnego konceptu, lecz ze "starych kawałów", z kawałów, które po raz pierwszy śmieszyły teatralną publiczność w dniu 10 lutego 1673 roku, a więc z górą dwa i pół wieku temu.

Bo też śmiech Moliera jest specjalnego gatunku. Nie opiera, się na powiedzonkach i dowcipach. Płynie z charakterów i sytuacyj te charaktery oświetlających. Jego postacie przeważnie wypowiadają wszystkie swe partie zupełnie serio. I w tym między innymi tkwi główna sprężyna komicznej maszynerii sztuk Moliera. Wrażenie komiczne sprawia nie stosunek między napięciem duchowym osoby owładniętej namiętnością, a nikłością przedmiotu, oglądanego trzeźwym okiem. Główny jednak powód wiecznotrwałości komizmu molierowskich sztuk leży w tym, że Molier był człowiekiem teatru i czuł potrzeby teatru tak, jak nikt inny chyba, prócz Szekspira, a w Polsce może Wyspiańskiego. Jako rasowy autor sceniczny i aktor w jednej osobie Molier zawsze pamiętał, że teatr ma wiele rzędów i wiele kondygnacji. Operuje olbrzymim repertuarem zasobów komicznych, sięgając do najwyższych gatunków komizmu, nie gardzi i niższymi, a czasem nawet wręcz trywialnymi i grubymi konceptami. Ta wielość repertuaru sprawia, że zawsze coś pozostaje jeszcze dla współczesnego widza, że gdy kończy się śmiać rząd 16 zaczyna rząd l (o ile dziś według rzędów można jeszcze klasyfikować inteligencję i wyrobienie widzów).

Upływ tylu setek lat nie może jednak pozostać bez wpływu. Zwłaszcza na komedię taką, jak "Chory z urojenia". Ileż w tych tyradach antymedycznych muzealnych zabytków? Jakaż przestrzeń dzieli dziś nas od dysputy pomiędzy Arganem i Beraldem o medycynie i medykach? Współcześni (zwłaszcza oczywiście lekarze) obrażali się tak dalece, że do umierającego Moliera (który zasłabł w czasie przedstawienia "Chorego", kreując rolę Argana) nie chciał przyjść żaden lekarz --bo patrzyli ze zbyt bliskiej odległości. My znów patrzymy ze zbyt daleka i skutkiem tego wielu rzeczy nie chwytamy.

Mimo więc świetnego materiału, - jaki dostaje teatr do rąk w każdym dziele Moliera - inscenizator ma przed sobą zawsze olbrzymią pracę. Musi szczegółowo opracować sposób podania sztuki widzowi, musi dokładnie rozważyć, które koncepty należy silniej podkreślić, bo jeszcze trafiają do współczesnego człowieka, a które stonować lub wręcz wykreślić, bo już przebrzmiały i nie przejdą za rampę.

Gołaszewski tako inscenizator w niczym nie zawiódł obietnic, zawartych w wywiadzie udzielonym "Gazecie" ("Molier przy czarnej"). Istotnie dał inscenizację oryginalną, pomysłową, efektowną i co najważniejsze harmonijną i przemyślaną konsekwentnie aż do końca.

Oryginalność inscenizacji należy w tym wypadku rozumieć w swoisty sposób. Oryginalność ta bowiem polega nie na tym, że Gołaszewski operuje jakiemiś zupełnie nowymi chwytami, nigdy przed nim przez nikogo nie stosowanymi. Nie! Wręcz przeciwnie. Oryginalność zasadza się tu na tym, że Gołaszewski nie podciągnął przedstawienia pod strychulec jakiejś jednej teorii czy szkoły reżysersko-inscenizacyjnej, tylko czerpał pełnymi garściami, celowo świadomie, z rekwizytorni dzisiejszych zdobyczy w tej dziedzinie i przetapiał następnie te różnorakie elementy na całość mocno zespoloną, lecz urozmaiconą, nie nużącą doktrynerstwem zapatrzenia się w jeden jakiś szablon.

W efekcie inscenizacja "Chorego z urojenia" na scenie toruńskiej jest tym, czym być powinna. Jest sługą treści, jest jej wspaniałym dopełnieniem, jest tą kropką nad "i" stawianą z siłą i odwagą, lecz umiejętnie w odpowiednich miejscach.

Jakżeż n p. świetnie podkreśla psychikę Argana zjawienie się doktora Czyściela. Lekarz dla tego człowieka jest niemal Bogiem. I Czyściel zstępuje na scenę jak Jowisz z Olimpu wśród błyskawic i grzmotów: stają się ciemności by tym silniej oślepić światłem i rzucić na kolana tego bałwochwalcę wiedzy medycznej i niewolnika własnego urojenia.

Z jakże cudną prostotą są zamarkowane dekoracje wspaniałych apartamentów bogacza. Scena jest prawie pusta: stolik, fotel, krzesło i coś tam jeszcze, imponujących rozmiarów klucz od pewnego lokalu i trzy wejścia umieszczone na tle kotar, to wszystko. Niemal ta sama skromność środków, co na wersalskich pierwszych przedstawieniach za życia Moliera. Ale jakżeż trwale i niedwuznacznie mimo to jest ulokowana akcja, jakież wrażenie pełni sprawia scena i ileż stwarza możliwości do efektownych ugrupowań, swobody ruchów i piękna obrazów, ożywianych przed każdym aktem przez Poliszynela. Dekorator doskonale zrozumiał zamysł inscenizatorsko-reżyserski.

Molier w ten sposób zainscenizowany to już nie poziom, lecz osiągnięcie artystyczne te i miary, że zasługuje na miano wydarzenia, zasługuje na to (jak to było na premierze), że młody literat poznański przyjeżdża, by zobaczyć to czego nie ma w ćwierćmilionowym mieście wielkopolskim. Zasługuje na więcej: zasługuje na to, by stolica pochyliła dumne ze swej cieplarnianej atmosfery czoło i przestała pobłażliwie mówić o teatrze toruńskim, jako o najlepszym teatrze pozastołecznym. Bo nie sztuka robić cuda, gdy się w zespole ma same gwiazdy i gwiazdorów, lecz sztuka dać przedstawienie o tak wyrównanym poziomie gry aktorskiej, gdy część ról trzeba obsadzać siłami młodymi, dopiero wyrabiającymi się i szukającymi dla siebie właściwego wyrazu.

Rola Argana tak doskonale pasuje Dowmuntowi, że chwilami popełnia się anachronizm i chce się powiedzieć, że jest po prostu dla niego napisana. Wycieniowanie wszystkich subtelności egoizmu starego opętańca, wydobycie prawdopodobieństwa z prawdy molierowskich skrótów to tylko najważniejsze zasługi Dowmunta. Jako Antosia, ta najzuchwalsza i najweselsza z scenicznych subretek, zabłysła - naprawdę zabłysła - szczerym talentem komicznym Gołaszewska. Przysiecka, którą znaliśmy z innej strony, zadziwiła dużą kulturą i słodyczą jako Aniela. Małkowska jako Belina zagrała stylowo, z zupełnym zrozumieniem ducha epoki, a równocześnie potrafiła być tak bliska dla widza, jak gdyby odtwarzała typ współczesnej "łowczyni posagu". Krzyski (Kleanf) każdą nową rolą dowodzi, że jest predystynowany do ról amantów i to romantycznych, stylowych amantów. Butrym i Kuryłło (Biegunkowie) - to rasowa groteska tępoty dumnej, po pedancku dumnej ze swej tępoty. Strzelecki, Klejer, Cybulski i Wasilewski dopełniają zgraną i pozbawioną jakichkolwiek zgrzytów całość.

Epilog daje bajeczny efekt kontrast pomiędzy groteską, "fakultetu" promującego Argana na doktora, a powagą tego ostatniego. Ładosiówna jako Poliszynel jest duchem wyczarowującym na scenie życie, a zarazem ironicznym widzem, podkreślającym gestem i mimiką farsowość nastroju.

Po zobaczeniu "Chorego z urojenia" wszystko odchodzi w nicość i wydaje się. że Dyrektorstwo Braccy są skromni, mówiąc, że mają dobry teatr. W takich chwilach mogą powiedzieć o wiele silniej i nikt nie zaprotestuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji