Artykuły

Kontakt: Bolesna przeszłość Łotyszy

XX Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu. Pisze Grzegorz Giedrys w Gazecie Wyborczej - Toruń.

Koniec festiwalu teatralnego Kontakt. Łotysze z Teatru Nowego obalali własne mity narodowe, mówili o swoich trudnych wojennych przeżyciach. Reżyser Alvis Hermanis znów pokazał klasę.

Alvis Hermanis udowodnił, że tak naprawdę niewiele potrzeba, aby stworzyć dobry teatr. W spektaklu "Marta z Błękitnego Wzgórza" [na zdjęciu], który zrealizował w Teatrze Nowym w Rydze, jest jedynie długi stół, za którym zasiada 12 postaci. Ci samozwańczy apostołowie są świadkami cudów Marty, łotewskiej uzdrowicielki, która w swoim czasie stała się najpopularniejszą osobą w kraju. Oczywiście tej postaci nie zobaczymy, pozostali bohaterowie wpatrują się w niezwykle jasną, niemal anielską smugę światła, która przecina scenę.

Bohaterowie przedstawiają dzieje słynnej Łotyszki: historię jej cudownych uzdrowień, przypadków profetyzmu, odnajdywania zagubionych ludzi i przedmiotów oraz innych licznych cudów. Opowieści bez wyjątku budzą nie tyle niedowierzanie, co śmiech. Hermanis chciał w ten sposób odczarować jeden z najbardziej żywotnych współcześnie na Łotwie mitów.

Reżyser nie wątpi w to, że są to historie całkowicie zmyślone. Kieruje naszą uwagę na to, że stajemy się świadkami narodzin apokryficznego przekazu, który spełnia wszystkie funkcje mitu: mobilizuje społeczność wokół określonej idei, wręcz tworzy struktury społeczne, przekazuje ludziom prawdy etyczne, uczy szacunku dla porządku prawnego i władzy. Hermanis, zmierzając się z dziejami Marty z Błękitnego Wzgórza, wskazuje wyraźnie, że Łotysze są narodem o tak skomplikowanej historii, że potrzebują mitu, dzięki któremu będą mogli poczuć się pełniejsi i lepsi. Każdy, kto zwątpi w tę wielką narodową narrację, zasługuje na potępienie. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zauważyć, że Hermanis tym samym dołączył chyba do pierwszego panteonu łotewskich heretyków.

Wojenne losy Łotyszy

"Marta z Błękitnego Wzgórza" kończy się wymowną sceną układania z kostek cukru abstrakcyjnych wzorów na stole. Tylko jeden kształt uderzał konkretem - swastyka. Kolejny bolesny motyw łotewskiej historii odezwał się w "Dziadku" - również w wykonaniu Teatru Nowego. Sztuka powstała na podstawie losów aktora Vilisa Daudzinsa, który postanowił odszukać dziadka zaginionego w czasie ostatniej wojny. W archiwach znalazł informacje o trzech mężczyznach noszących to samo nazwisko co przodek. Jeden z nich współpracował z sowiecką partyzantką, a po wojnie został funkcjonariuszem łotewskiej bezpieki. Drugi służył w Waffen SS, pozostał wiernym apologetą nazizmu i nadal oddaje cześć Hitlerowi. Trzeci zaś wstąpił do Wehrmachtu, był świadkiem wielkiego odwrotu niemieckiej armii, a kiedy został ranny i trafił do radzieckiej niewoli, podstępem udało mu się przekonać Sowietów, że jest oddanym komunistą.

Na scenie nie dzieje się absolutnie nic. Daudzins głównie przechadza się po starannie przygotowanych dekoracjach, czyli po pokoju pełnym roślin - czasami przebiera się i rozcina kolejne worki z ziemią. Moc tego prawie trzygodzinnego monodramu ukrywa się w samej historii ukazującej bolesne i pokomplikowane doświadczenia Łotyszy. Rodzi się zasadnicze pytanie: wokół czego Łotysze powinni zbudować swoją tożsamość narodową? Wokół idei niepodległościowych, które w czasie wojny oznaczały kolaborację z nazistami i rzeź Żydów? Wokół walki z nazizmem, co oznaczało oskarżenia o kolaborację z komunistami? Hermanis i Daudzins nie podają gotowej odpowiedzi, zostawiają z wątpliwościami, z którymi musi żyć na co dzień każdy Łotysz.

Trwałe uszkodzenie słuchu

Teatr im. Stefana Żeromskiego z Kielc zaprezentował zaś w czwartek "Samotność pól bawałnianych" w reżyserii Radosława Rychcika. Dramat Bernarda-Marie Koltésa zabrzmiał jak tania grafomania, choć możliwe, że to dopiero reżyser wydobył z tego materiału potencjał literackiej tandety. Przedstawienie przedstawia tajemnicze relacje między Klientem a Dealerem, które w zamyśle mają definiować współczesne stosunki społeczne.

Aktorzy wystąpili z towarzyszeniem zespołu Natural Born Chillers. Rola artystów dramatycznych ograniczała się do wykrzyczenia tekstu. Kiedy jeden aktor prowadził podniosłe monologi, drugi w tym czasie stroił miny i wyginał ciało. W momencie kulminacyjnym jeden z nich rozebrał się, a kiedy reżyserowi zabrakło pomysłu, jak sfinalizować relacje Klienta i Dealera, postawił na seksualność: panowie zaczęli się do siebie dobierać. Ilekroć na scenie pojawiło się coś niezwykle żenującego, a widzowie podejrzewali, że już gorzej być nie może, spektakl zaskakiwał czymś zupełnie nowym. Na końcu aktorzy powrócili do strojenia min i konwulsji, choć chyba wszyscy już w tym momencie zdążyli uwierzyć, że artyści ten element pracy scenicznej mają już dawno za sobą.

Jedynym dobrym elementem spektaklu był koncert Natural Born Chillers -brzmienie tego zespołu chyba najłatwiej porównać z australijskim Pendulum. Elektronika zagrała tu w różnych odmianach: od ciężkiego dubstepu po rozwiązania rytmiczne z rocka elektronicznego. Wielu widzów zapewne odniosło wrażenie, że aktorzy przeszkadzali muzykom w bardzo dobrym występie. Do tego jeszcze doszło fatalne nagłośnienie - jeśli teatrowi z Kielc zależało, aby doprowadzić widza do kresu fizycznych możliwości, swój cel osiągnął.

Całośc w Gazecie Wyborczej - Toruń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji