Artykuły

Apokalipsa przy Więckowskiego

Teatr Nowy w Łodzi: PROROKUJĄ Tadeusza Słobodzianka. Reżyseria: Mikołaj Grabowski, scenografia: Jacek Ukleja, muzyka: Józef Rychlik. Premiera 12 XI 1999.

Gdzie?

"Rzecz dzieje się na początku lat trzydziestych w sokolskim powiecie" - pisze Tadeusz Słobodzianek. I tak jest w obu wersjach tekstu. Pierwszej z 1993 zamieszczonej w Dialogu i ostatniej z 1999 wydrukowanej programie Teatru Nowego. (Szczególny prezent dla publiczności z okazji prapremiery. Wart powszechnego naśladowania.) Ale potem miejsca akcji zaczynają się różnić. Niby nie istotnie. Słobodzianek w pierwszej wersji pisze, że jest "wieś", w innej scenie "droga za wsią". Potem określając miejsce Ilji na scenie konkretyzuje, jakby przybliża plan akcji, że to "Wieś Grzybowszczyzna w sokolskim powiecie". W drugiej wersji znika i "wieś", i "Grzybowszczyzna". Są za to różne drogi: "przez pole", przez "zboże", przez "las", przez "noc", przez "ranek", przez "chodnik z białego płótna" przed domem liii, a właściwie przed oknem otwierającym się jak ikona. W telewizyjnej realizacji Słobodzianka krzyżownicy szli przez spalone słońcem pola jak w reportażu Włodzimierza Pawluczuka o historii z powtórnego ukrzyżowania Chrystusa na Grzybowszczyźnie latem 1936. W przedstawieniu berlińskim Andrzeja Worona pozostał ślad natury. Klepisko na środku sceny. W misteryjnej konwencji drogi krzyżowej, do której odwołuje się autor, choćby czternastoma scenami niczym czternastoma stacjami, ważne są nie tyle "stacje", ile "przystanki" na drodze. Prorok Ilja jest nie tyle powtórzeniem drogi krzyżowej, ile szukaniem drogi w ogóle. U Mikołaja Grabowskiego rzecz dzieje się przede wszystkim na scenie: "Wielka scena otworem/ przestrzeń wokół ogromna" - jak w didaskaliach do Wyzwolenia. Przestrzeń będzie się stwarzać na wiele sposobów. Z przedmiotów, rekwizytów, fragmentów dekoracji, dźwięków, śpiewów rozpoczynających się za kulisami. W największej mierze ze światła. Wyznaczającego nie tylko plany gry, swoisty koloryt przestrzeni utworu, malującego jego rytmy, dynamikę, ale porządkującego po Grabowskiemu owe różne "drogi" Słobodzianka. Bo na scenie, w przestrzeni Prorok Ilja "stwarza się" w gruncie rzeczy między teatrem Grabowskiego znanym z Opisu obyczajów, Pamiątek Soplicy, Gombrowicza, Schaeffera, a Słobodziankiem, autorem także Merlina, Kowala Malamboo czy Obywatela Pekosia. Między reżyserem, który w kilku przedstawieniach wyniósł swój teatr powszechny czy popularny na wyżyny sztuki, a dramaturgiem (a także w przeszłości reżyserem, krytykiem), twórcą w gruncie rzeczy "osobnym", mało granym, jak na ilość i wagę napisanych sztuk, czyli kimś kto od dość dawana z podziwu godną determinacją, systematycznością, pedanterią, mozołem stwarza swoją własną przestrzeń w najnowszej dramaturgii, teatrze i mości się w niej, niczym samo wykuwający się świętowid o twarzy kilku Słobodzianków. Obaj spotkali się w wyremontowanym Teatrze Nowym w Łodzi, o którym legenda z czasów wczesnego i późniejszego Kazimierze Dejmka słusznie głosi, że było to ważne dla polskiego teatru miejsce.

Kiedy?

"Rzecz dzieje się w połowie lat trzydziestych" - pisze autor. Nie ma także wątpliwości, że "rzecz dzieje się współcześnie", a właściwie rzecz dzieje się w polskiej tradycji teatralnej "od niepamiętnych czasów", co najmniej od średniowiecza. Pasje, misteria, drogi krzyżowe inscenizowano i realizowano na ogół po to, by przypomnieć obowiązujący porządek świata. Utrwalić panujący ład moralny, w którym ukrzyżowanie Chrystusa ma wymiar centralny. W sztuce Słobodzianka nie idzie o utrwalenie wiary, bo tej już dawno nie ma. Idzie o przywrócenie porządku świata^ który w świadomości jego bohaterów znalazł się w krytycznym momencie. Potwierdzają to znaki. Znaki pewne jak amen w pacierzu. Jak w zapowiedzi końca świata ze szkolnej religii. Przybył Lucyper. Jeździ na motorze. Wciela się w Żyda albo w baby. Pojawił się fałszywy prorok. Zapowiada przyjście prawdziwego Proroka. Ziemia przestała rodzić plony, a "owies, o taki, o" urósł. "Słońce nie świeci". "Deszcz nie pada!" Krzyżownicy wiedzą jedno: aby przywrócić porządek świata, trzeba raz jeszcze ukrzyżować Chrystusa. Ich determinacja bierze się nie z wiary, ale z wiedzy! Z fanatycznej wiedzy! A wiedza w mięśniach i umysłach zdesperowanych chłopów to oręż groźny. Musi prowadzić do "postawienia na swoim". Czas sztuki Słobodzianka jest czasem wyjątkowym. Bo końce świata nie zdarzają się co dzień. Chrystusa po raz drugi nie krzyżuje się co piątek. A do tego "dzieci śmiercią umierają", "biedni zupę na myszach gotują" i "prawdy naprawdę nie ma". W dziesięć lat po tym jak wiosną 1989 wystawianym także w Łodzi Obywatelem Pekosiewiczem Słobodzianek i Grabowski udanie przełamali ostatnie opory cenzury i wspólnie opowiedzieli biografię "żubro-krowy". Rzecz o wychowanku komuny i kleru. O kimś, kto w następnej wersji tekstu i spektaklu tej samej pary twórców przybrał na siebie postać Chrystusa, którego nikt nie chciał krzyżować, a jedynie zamknąć w domu dla obłąkanych.

Kto?

Bohaterami Słobodzianka są "tutejsze", jak powiada Bondar. Ludzie ociosani jak prymitywne figury z drewna. Pozbawieni na ogół biografii, życiorysów. Na pewno nie pozbawieni charakterów. Jest typ przywódcy-aktywisty, wiejski ideolog-mądrala, przytakiwacz-ścichapęk, Polak-katolik. Wszyscy z wyrazistymi emocjami. Takimi, jakie mogą się ujawnić w sytuacji ostatecznej albo w sytuacji bez wyjścia. W gromadzie chłopskiej jest zawodowy przywódca, co to nawet gdy "żniwa, bladź, a ten tylko patrzy, żeby nic nie robić", bo jest "chytry jak nie wiadomo co". Jest katolik, co chętnie się "przyłączy", może nawet się "poświęcić" dla ogólnego dobra i osobiście ciągnąć wóz z opętaną Olgą z Czortem w środku, którego żaden koń nie odważył się ciągnąć, ale nie chce zagrać Heroda, bo to Żyd? Jest taki, który "wysłowić się nie umie", ale za to umie "dupczyć". Jest jeden, który nie widzi i mówi tylko "no", jakby był echem, i jest jego córka, która się ciągle go o coś pyta. Jest lamentująca baba, która w pierwszej wersji "pada" pod kilkoma chłopami, a w drugiej pod jednym. Są święte w domu liii. W pierwszej wersji jedna, w drugiej trzy, do czasu święte, póki ich llja z domu nie przepędzi i uczyni grzesznicami, "bo durne, jak nie wiadomo co". Jest Pijanica, wiejsko-miejski (?) zdegradowany inteligent, który gdy pije to jest tak "jakby Matka Boska do Raju zabrała", i trudno mu się dziwić, że nie może przestać. Jest handlarz Żyd-tułacz, który mówi ludziom rzeczy mądre, choć ci mają go za Lucypera. Jest wreszcie Prorok llja. Odmłodniał w kolejnych wersjach sztuki. Stworzony z myślą o Jerzym Treli, który go zagrał w telewizyjnej wersji sztuki realizowanej przez Słobodzianka. Trela nadał liii niepowtarzalną charyzmę. Gdy czytał wersy Apokalipsy, sprawiał wrażenie, że chce naprawdę dotrzeć do sedna tej najbardziej z tajemniczych ksiąg Pisma. W najnowszej wersji sztuki llja jest człowiekiem młodym, mniej niż w Chrystusowym wieku. Zatrzymuje go w Apokalipsie wers "Która była, a nie jest, a przecie jest...", który przysparza nie tyle dylemat "teologiczny", ile raczej "hamletyczny". Bo i postać, do której "wiedza" Proroka odnieść się może, jest "ofeliowata". Olga pojawia się na scenie w momencie obłędu, a potem "normalnieje". Nie pamiętam postaci, która przechodziłaby taką drogę. Jest to bodaj jedyna, tak interesująco napisana rola kobieca w najnowszej dramaturgii. Wierszalinowska Ofelia wydobywa się z obłędu. Egzaltowana egzegetka pism Słobodzianka powiada, że to z powodu miłości, że miłość czyni cuda. święte słowa! Tyle tylko, że w sztuce Słobodzianka nie ma miłości. Nie ma szans na nią. Prorok postępuje według najbardziej podstawowych zasad chrześcijańskiego miłosierdzia. "Głodnych nakarmić", a "spragnionych napoić", "nagich przyodziać", "podróżnych w dom przyjąć", do tego "grzesznych upomnieć", "nieumiejętnych pouczyć", "wątpiącym dobrze radzić" to główne z nich. To dużo, ale to jeszcze nie jest miłość. O niej będzie mowa w ostatnim słowie Ilji, gdy wszyscy znajdą się w niebie. W sztuce Słobodzianka najważniejsze w Piśmie przykazanie miłości będzie mogło zrealizowane być dopiero w niebie. Pewnie, że młodemu Ilji podoba się młoda, ładna dziewczyna, którą wystarczy "umyć", "nakarmić", "w dom przyjąć", nawet "we własnym łożu umieścić" (to nie zalicza się do uczynków miłosiernych!), aby uczynić z niej świętą. Ale czy świętą można po ziemsku kochać miłością "hamletyczną", gdy ma się wątpliwości, czy w czasach "grzechu i ciemnoty", Bóg o ludziach nie zapomniał. I czy aby nie zostawił ich pod rządami Bestii. Jest jeszcze jedna postać, nie-postać. Strach na wróble ze słomy. Udający krzyż, kojarzący się z Chochołem. W najbardziej dramatycznej scenie sztuki, w próbie przed ukrzyżowaniem, krzyżownicy tak zapamiętale ćwiczą, że rozbijają doszczętnie ów słomiany strach. To jedyne na co ich naprawdę stać: zdemolować doszczętnie Chochoła. Rozpieprzyć symbol. W imię zadośćuczynienia własnej krzywdy. W imię sprawiedliwości dziejowej.

Hagiograf teatru Grabowskiego pisze, że "nie trzeba znać mitu Wierszalina, książek Włodzimierza Pawluczuka, opowieści Słobodzianka". A co trzeba? Trzeba znać dobrze teatr Grabowskiego, bowiem "Grabowski szybko wydobywa się spod tego gorsetu. Polacy wyruszają, żeby rozprawić się ze sobą, z własną bylejakością, brakiem perspektyw. Polacy, którym się nie udało". To pewnie prawda. Ale prawdą jest także i to, że dla teatru Grabowskiego lepiej jest, że Polacy idą w sztuce Słobodzianka, niż gdyby mieli iść z oponami na blokady.

Jak?

Słobodzianek w podtytule napisał, że jest to "nieprawdopodobna historia", Grabowski na scenie zrobił wszystko, aby była to najbardziej prawdopodobna historia. I jednemu się udało. I drugiemu. Choć sumiennie czytając egzegezy sztuk Słobodzianka, raporty propagandowe z dzisiejszego teatru, analizy warsztatu artysty reżysera trudno doczytać się jednego, że spektakl jest dziełem obu twórców. Punkty wyjścia dla obu twórców są różne. Słobodzianek w swojej realizacji telewizyjnej pokazał, że interesuje go rzeczywistość "szczególna". Grabowskiego interesuje rzeczywistość "ogólna". To połączenie w spektaklu okazało się możliwe i nadspodziewanie oczywiste. Zdecydowała o tym kreatywność metafory Słobodzianka i umiejętność twórczego wypełnienia ją przez Grabowskiego. To w naszym teatrze zdarza się naprawdę bardzo rzadko. Zapewne pod wzajemnym wpływem Słobodzianek i Grabowski z wielu spraw zrezygnowali. Z drastyczności języka. Z wulgarności niektórych sytuacji. Z przegadania na rzecz niedopowiedzenia. Z powtarzających się kwestii dialogowych na rzecz ludowych pieśni prawosławnych. Z "prozy" w dialogach na rzecz "poezji". Grabowski zrezygnował z "plakatowego" stawiania akcentów. Z groteski na rzecz opowieści serio. Z przewlekłych celebracji scen (jak mu się to w niektórych spektaklach zdarzało) na rzecz dynamicznej narracji. Bardzo udanym dla dynamiki spektaklu rozwiązaniem okazało się rozpoczynanie scen śpiewem (czysto, wspaniale brzmiącym!) rozpoczynającym się za kulisami. Dzięki temu przedstawienie toczy się płynnie, a każda scena nie zaczyna się od początku, jak w polskiej szkole reżyserskiej teatralnej i filmowej. Ale też Słobodzianek i Grabowski przy wielu sprawach pozostali. Nawet przy wielu się uparli. Słobodzianek "uszczegółowił" pod wieloma względami swój dramat. Dopisał szereg nowych postaci. Tatianę z pierwszej wersji potroił na Olgę, Zofię i Wierę, by pierwszej odebrać "rolę" kobiety "przegranej", a drugim nadać cech nie tyle kobiecych, co symbolicznych. Bohaterów nazywanych w pierwszej wersji Pierwszym, Drugim, Trzecim i Czwartym ponazywał imionami nie tak znowu często spotykanymi: Bondar, Marczuk, Charyton, Aćko. I nie był to zabieg czysto stylistyczny. Chodziło zapewne o bardziej szczegółową identyfikację charakterów, reakcji, emocji, czynów. Grabowski nie zrezygnował ze swojej formy teatru, .która w ogromnej mierze "stwarza" się między postaciami działającymi na podobieństwo "tematów", "repryz", "rytmów", słowem, dramaturgii "przeniesionej" z utworów muzycznych. Konstruowanych według zasad kompozycji muzycznych. W których aktorzy, niczym instrumenty muzyczne, toczą dialog o zmiennych napięciach, barwie, dramaturgii. Nieprzypadkowo "muzyczna warstwa" przedstawienia należy do najbardziej "naturalnych", a jednocześnie (co łatwo sobie wyobrazić, zważywszy na czyste brzmienie niełatwego wielogłosu w pieśniach) solidnie wypracowanych. Nie zrezygnował Grabowski z magii świateł, którymi w tym przedstawieniu malował przestrzeń z rzadko spotykanym mistrzostwem. Wygląda na to, że stała się rzecz niemożliwa. Artyści osiągnęli kompromis, a jednocześnie pozostali przy swoim. Być może to właśnie stworzyło takie "napięcie", że wszystko w tym przedstawieniu pozostało w idealnej niemal równowadze i harmonii.

Co dalej?

Miałem szczęście. Przedstawienie oglądałem prawie dwa miesiące po premierze. Z relacji popremierowych wynikało, że aktorsko spektakl nie był wyrównany. Pisano nawet, że są wyraźne różnice między grupą łódzką" a "krakowską". Na moim przedstawieniu wszyscy byli z jednego teatru i z jednego przedstawienia. Wyglądało wręcz na to, że można sobie przypomnieć, co to takiego "kreacja" zespołowa, umiejętność współpracy aktorów na scenie, granie "na partnera". Tylko wtedy uzyskuje się najpełniej własną wyrazistość. W "zespołowej kreacji" widać było przecież poszczególnych aktorów. Młodego Oskara Hamerskiego grającego Ilję w skupieniu, wyciszeniu, jakby w "hamletycznej" rozterce, czy aby Bóg naprawdę istnieje, skoro "zapomniał", "nie widzi", "opuścił" tych, "którzy żyją w ciemności". Agnieszkę Korzeniowską, która gra swoją Olgę nie tylko w "odwrotnym" kierunku, od obłędu do pełnej świadomości, ale także od nagości (zwierzęcej, zbrukanej ziemią, potem czystej, "jedwabistej") do starannego ubierania się w "zieloną spódnicę", aż po "upozowanie" się na Matkę Boską. Okazuje się, że ubieranie się może być co najmniej równie interesujące jak rozbieranie. Na swego Hamleta patrzy zapewne z sympatią, choć nie bez przekonania, że kiedyś powróci do obłędu. Andrzeja Konopkę, wiejskiego "mądralę", co to niby wszystko wie, ale ze strachu, a może z cwaniactwa nie weźmie na siebie żadnej odpowiedzialności. Tomasza Karolaka, wiejskiego przywódcę, mocnego "w gębie", raczej słabego w charakterze. Błażeja Peszka, który "wysłowić się nie umie", ale bezbłędnie za to trafia za babą do lasu. Juliusza Chrząstowskiego, trapiącego się myślą, że "żniwa" czekają i do "domu wracać trzeba", a jednocześnie "napalonego" po wódce na Młodą, mimo że ta nie przypomina wodzącego na pokuszenie wiejskiego wampa. Ireneusza Kaskiewicza, ślepego, który odpowiada na liczne pytania córki jednym "no", ale za to słyszalny, niczym przewodnik, jest w całym spektaklu czystą, barwną toniką swojego basu w zespołowych śpiewach. Katarzyna Krzanowska, opiekuńcza Młoda, szlachetna przewodniczka Ojca, nie na żarty zdenerwowana "końskimi" zalotami jednego z chłopów. Dariusza Kowalskiego, prawego katolika-Polaka, który aż się poci, aby czuwać nad tym, co jest dobre, a co nie. Mariusza Saniternika, bardzo zdegradowanego inteligentna, który już o wszystkim zapomniał, a musi pić, bo to jedyny "raj". Marka Cichuckiego, Rotszylda nie z "Nowego Jorku, a Białegostoku", który nic ze świata żydowskiego pamiętać nie może, za to ma najmądrzejsze myśli i nie boi się ich głosić. Trzeba by pewnie przepisać z pełnym przekonaniem resztę obsady: Beata Kolak, Elżbieta Bielska-Graczyk, Milena Lisiecka, Mirosława Olbińska, Dymitr Hołówko, Barbara Dembińska, Halina Miller, Maria Białobrzeska, Wojciech Chorąży. Trzeba wyrazić szacunek dla pracy Jana Bernarda i Moniki Mamińskiej, przygotowujących perfekcyjnie zespół pod względem wokalnym. Uznanie budzi sposób "zagospodarowywania" przestrzeni przez Jacka Ukleję przedmiotami, fragmentami dekoracji, rekwizytami, które nie tylko tworzyły wysmakowaną jakość plastyczną, ale dzięki "mobilnemu" ich użyciu miały istotny wpływ na bezbłędną dramaturgię spektaklu.

Przyznaję, że widząc i znając poprzednie przedstawienia Słobodzianka i Grabowskiego (wspólnie i oddzielne) miałem swoistego rodzaju narastające emocje: czy i to w którymś momencie zazgrzyta, zaszeleści, zadołuje, wypadnie z formy, zdenerwuje, jak się to w przeszłości zdarzało. Tym razem tak się nie stało. Z chwili na chwilę przedstawienie rosło, ani przez moment nie tracąc najwyższej klasy artystycznej, w której po raz pierwszy udało się Słobodziankowi i Grabowskiemu zrealizować spektakl. To niewątpliwie nie tylko najlepsze przedstawienie tej pary. Jedno z najlepszych w naszych teatrach nie tylko w tym sezonie. A jeśli tak zaczęła się dyrekcja Grabowskiego w Teatrze Nowym to co nas czeka dalej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji