Artykuły

Zając stepowy

Sceniczne spojrzenia Gustawa Holoubka są niczym umykające stado zajęcy niesłychanie wręcz eleganckich. Jakby wciąż na ostrym, ale jednak angielskim wirażu. Czaisz się w trawie, wyraźnie widzisz mknącego szaraka, wyraźnie wyczuwasz właściwy moment, skaczesz, łapiesz, po czym spostrzegasz, że łowy znowu zakończyły się kompletnym fiaskiem. Na "Garderobianym" byłem w sytuacji identycznie beznadziejnej. Od czasu do czasu wyraźnie widziałem, że Holoubek patrzy wyraźnie na mnie, po czym spostrzegałem, że On jednak wyraźnie nie na mnie patrzy. Jego spojrzenie, niczym światło blisko wielkich mas, jakby zakrzywiało się w okolicach mojej głowy i znienacka umykało w bok. Oko Holoubka wykonywało woltę, fikało kozła, pokazywało figę - i znikało. Słowem - zajęcze spojrzenie Holoubka wyraźnie robiło mnie w konia. Niby mistrzowsko prostolinijne, ale paraboliczne w istocie; niby klasycznie bez przeszkód idące, a jednak cokolwiek zza węgła; na pozór nieludzko, a ściślej - wręcz bosko wyraziste, tyle że nie wiadomo w jakiej właściwie sprawie. Owszem, ja mógłbym pisać tak, jak Mickiewicz - rzekł podobno ongiś Tuwim - mógłbym, ale jest jeden problem. Otóż, ja nie mam nic do powiedzenia... No właśnie. Zajęcze spojrzenia Holoubka to oczywiście pestka, detal, zaledwie drobna cząstka Jego monstrualnie rozrośniętej maestrii aktorskiego rzemiosła. Szerokość każdego gestu, perlistość dykcji, rozpiętość głosowej skali, moc brzmienia, zmienność nastrojów, modulacja napięć i rytmów... wszystko, dokładnie wszystko w tym aktorstwie ma posmak z pozoru dyskretnego patosu zająca, który to zając znienacka zakręca. Choćby siadanie. Gdy Holoubek, jako Sir, zasiada w pluszowym fotelu, mamy pewność, że identycznie zasiadałby Polifem, gdyby akurat posiadał pluszowy fotel.

A inni? Dajmy na to - Marian Kociniak (Norman), Maria Pakulnis (Lady), Maria Chwalibóg (Madge)? Ta sama elegancja szerokiego, niczym Stepy Akermańskie, aktorstwa, ten sam czcigodnie pomykający nie wiadomo przed czym i nie wiadomo dokąd zając. Pięknie i szlachetnie chodzą, pięknie i szlachetnie stoją, pięknie i szlachetnie mówią i milczą, pięknie i szlachetnie cierpią, pięknie i szlachetnie siedzą oraz pięknie i szlachetnie wychodzą. Całość, w każdym calu, piękna jest i szlachetna, tyle że nie bardzo wiadomo w jakiej sprawie mianowicie. Albo inaczej jeszcze. Aktorstwo Stepów Akermańskich jako takie nie jest, rzecz jasna, złem, nawet najmniejszym. Gorzej, gdy się takie Stepy Akermańskie zatrudni do dźwigania nieludzko kruchych intymności. To mniej więcej tak, jakby kurczę potraktować boeingiem 747 albo przy pomocy ośmiu orkiestr dętych zagrać Adagio z Kwintetu C-dur Schuberta. Owszem, można, tylko po co. Po co, skoro taki układ sił powoduje, że zostajemy zawsze tylko na powierzchni delikatności. "Garderobiany" Ronalda Harwooda dzieje się w teatralnej garderobie. A czy jest coś dziwaczniej kruchego?

Oczywiście. Magazyny poczty. Te ciemne przestrzenie, zawalone zwałami listów, kartek i paczek. Dziwaczne, tymczasowe miejsce i takiż czas dla listów - dziwaczny i tymczasowy. Już wysłane, ale jeszcze nie doręczone. Są gdzieś pomiędzy. Są nie wiadomo czym. Identycznie rzeczy się mają w teatralnych garderobach. Nie inaczej u Harwooda. Oto dwóch panów. Aktor (Sir), czyli człowiek, który już wyszedł z realności, ale jeszcze nie wszedł w iluzję, oraz garderobiany (Norman), człowiek, który już uciekł z realności, ale wie, że nigdy nie będzie mu dane wejść w iluzję. Czas jest kryzysowy (wojna) i Sir jest w kryzysie (schyłek kariery). Ale to nie szkodzi, nie szkodzi, bo nici, którymi są spleceni, zbyt liczne są i zbyt intymne, by zrezygnować z tej tragiczno-śmiesznej, kruchej i odwiecznej ich komedii garderobianej. Grają więc, sługa i jego pan, grają do końca, dotykając przy okazji wszystkich tych trujących przejść pomiędzy życiem i teatrem, o których wszyscy wiemy, że są, tylko nikt nie wie, jak właściwie smakują. W garderobie pana Harwooda dwa zapiekłe w miłości do siebie owady próbują wyszeptać istotę realności i istotę iluzji. A tego nie da się wyszeptać, zasiadając w fotelu w sposób godny Polifema. Tego wszystkiego nie da się udźwignąć aktorstwem nawet i wirtuozowsko-bombastycznym. Zostaje powierzchnia.

"Garderobiany" Teatru Ateneum jest na powierzchni. Ślizga się po skórze, po gestach, po dźwiękach, po wzruszeniach, po wilgotnych gałkach oczu, po łzach, po słowach w końcu. Jest na powierzchni, czyli na zewnątrz. Czyli gdzie i w jakiej właściwie sprawie, skoro sztuka Harwooda jest doskonale wewnętrzna, jest wewnątrz garderoby? Nie wiem. Wiem tylko, że całość dzieła spływa, niczym woda po gęsi, długo i obojętnie. I jeszcze to wiem, że Gustaw Holoubek, jako zaledwie doskonale skonstruowany przedmiot do grania, to dla siedzącego na widowni ciała okoliczność zdecydowanie przykra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji