Artykuły

Zjadanie kapelusza

Wielu poważnych ludzi zadawało sobie wiele trudu, czasu i talentu, aby się przekonać wzajemnie, że "Słomkowy kapelusz" jest arcydziełem. Pewnie tak jest. Choć gdyby sprawa była całkowicie bezdyskusyjna, nie wytaczano by takich tęgich "armat" w argumentacja jak się to od czasu do czasu czyni aby przekonać się wzajemnie o wielkości dzieła Labiche'a.

Coś z takiego wahania odczuwam w spektaklu Krzysztofa Zaleskiego. Z jednej strony jest tu sporo dobrego teatru. Z charakterem, pomysłem, z rzadko dziś stosowaną konsekwencją, z rzetelnością spotykaną u nielicznych już dziś fachowców - reżyserów. Słowem wszystko to co jest warsztatową umiejętnością, co jest poczuciem rzemiosła, czy konwencji albo sceny - nie budzi niepokoju. Wątpliwości zaczynają się przy ocenie wartości i rangi samej farsy i konsekwencjach, które z tego wynikły.

Zaleski chce na scenie udowodnić tezę, że skoro rzecz jest wybitna, to jest przede wszystkim ponadczasowa i uniwersalna. O ile z pomocą scenografii Janusza Wiśniewskiego nawiązującej do jego "teatrzyku zamkniętej przestrzeni", udało się Zaleskiemu ukazać istotę zwariowanej "mechaniki" farsy jako rodzaj szczególnego rytmu, poczucia czasu, dziania się, a może nawet światopoglądu, to z innymi sprawami poszło już znacznie gorzej. W ramach "uniwersalności" dzieła nie udało się Zaleskiemu "uzgodnić" wewnętrznego stylu przedstawienia. Dopisanie do znanego opracowania i przekładu Juliana Tuwima nowych tekstów piosenek i całej muzyki okazało się zabiegiem nie całkiem udanym. Przydawanie Tuwimowi "literackiego" partnera jest akurat w wypadku "słyszącego" literaturę Zaleskiego pomysłem niezrozumiałym. Tak jak wątpliwości budzić mogą "ponadczasowe" kostiumy. Bardzo teatralne i efektowne jak to prawie zawsze bywa, kiedy ich autorką jest Irena Biegańska, ale bez piętna niepowtarzalnego "charakteru".

Najwięcej zastrzeżeń jednak budzić musi aktorstwo. Okazało się w praktyce, że trudno stworzyć "uniwersalną" postać w farsie. Bo to nic nie znaczy. I kiedy zabrakło czasu na aktorską wynalazczość, inwencję, oryginalność posłużono się wypróbowanymi "numerami" ze "skarbczyka" mistrza. Niestety fakt, że na scenie pojawia się bardzo wielu znanych i cenionych aktorów niewiele dobrego dla spektaklu znaczy. Jedyne, co naprawdę jest w tym wszystkim zabawne, to obserwowanie tego jak każdy aktor "zaraża się" nieuchronnie od Krzysztofa Tyńca jego szczególną "metodą" aktorską, polegającą na "pokazywaniu rękami" tego co mówi. W pewnym momencie wszyscy wszystkim coś pokazują i machają sobie przed nosami jak w niemym filmie.

Być może Krzysztof Zaleski zaufał Joannie Godlewskiej, która w programie powiada, że "Słomkowy kapelusz" nie starzeje się, bo niczego nie wziął z czasów, w których powstał. Myślę, że akurat jest dokładnie odwrotnie, a jeśli autorzy spektaklu mają wątpliwości, to niech dziś poszukają koni zjadających kapelusze z neapolitańskiej słomki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji