Artykuły

Czardaszka i ogień z wodą

"Księżniczka czardasza" w reż. Artura Hofmana w Teatrze Muzycznym w Lublinie. Pisze Dorota Gonet w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Jedna z najbardziej "węgierskich" operetek Kalmana - "Księżniczka czardasza" na scenie Teatru Muzycznego w Lublinie cieszy ucho i oko głównie dzięki scenom zbiorowym, śpiewanym przez chór. Aczkolwiek nie zawsze. Spektakl jest dość nierówny, jeśli chodzi o odtwórców głównych ról i dość kontrowersyjny, jeśli chodzi o scenografię i choreografię.

Jednoznacznie dobra była orkiestra pod batutą Tadeusza Chmiela; grała ze smakiem i swadą zarówno we wstępach jak i efektownych finałach, a także, towarzysząc solistom w scenach lirycznych lub - dla odmiany - w pastiszowym "Marszu weselnym" Mendelssohna. Dobrze grały skrzypce, tak ważne w stylizacjach folkloru węgierskiego, piękną barwą brzmiała wiolonczela. Czardasz, kankan, tango i ukochane przez Kalmana walce rzeczywiście porywały do tańca, a całość zagrana była z dbałością o intonację, lekko i stylowo.

Nie da się tego powiedzieć o balecie, który wprawdzie wszystkie zapisane w partyturze walce zatańczył ładnie - choć niestety również wszystkie jednakowo - ale już w pierwszej scenie I aktu machał nogami po prostu nierówno. Scenograf przebierał baletnice kilkakrotnie - a to w seksowne majteczki, a to w welony. Natomiast na początku II aktu w scenie balu u księcia Leopolda panowie tańczyli walca bez koszul. Ich torsy zakrywały kamizelki, ponieważ spodnie mieli opuszczone nisko, aż nadto widoczne były - przepraszam, ale mało estetyczne - brzuchy. Po co?

Na szczęście gustownie i ze smakiem ubrani byli główni bohaterowie. W scenografii dużą rolę odegrały oczywiście schody, poza nimi Ireneusz Salwa zabudował scenę realistycznymi wnętrzami: kawiarniane stoliki, hotelowy hol, sale balowe.

Wracając do wspomnianych kontrowersji, trzeba zacząć od tego, że sam kompozytor połączył w "Księżniczce czardasza" ogień z wodą, czyli dokonał przemieszania liryzmu i dramatyzmu z komizmem i pewną kiczowatością. Ale czujący doskonale klimaty zarówno sal balowych jak i wnętrz kabaretowych Imre Kalman zrobił to w sposób genialny. Tymczasem reżyser lubelskiej wersji "Księżniczki czardasza" Artur Hofman pewne detale potraktował nieco zbyt dosłownie. Tak, jakby afera wokół podwójnej gry zakochanych bohaterów była nie dość czytelna dla przeciętnego widza i należało mu wytłumaczyć wszystko, jak przysłowiowej krowie sołtysa. Tym chyba trzeba tłumaczyć dosłowność nie zawsze smacznych gestów odtwórcy roli Boniego - Jarosława Cisowskiego, który przechodził samego siebie, biegając i skacząc po scenie (jeden z licznych skoków miał na przykład zilustrować zdanie: "postanowiliśmy wpaść!" - w wersji dla idiotów, oczywiście). Takich przejaskrawień było dużo; głosowo Cisowski nie zachwycił, za to zmęczył nieco swoją manierycznością. Zdecydowanie lepszy był drugi "wesołek", czyli Feri w interpretacji Jakuba Gwita. Mniej błazenady, większa dbałość o śpiew i aktorstwo.

W konwencji umiaru mieściła się także para książęca - Leopold i Anhilda. Marian Josicz bardzo paradnie prezentował się jako podstarzały arystokrata, całkowicie pod pantoflem żony. Krystyna Szydłowska z dobrą dykcją głosiła swoje śmieszne kwestie, pokazała też, że jak trzeba to może i zaśpiewać, i zatańczyć.

Para głównych bohaterów Sylva i Edwin według libretta mają być bohaterami romantycznymi. I rzeczywiście śpiewająca w lokaliku pod nazwą Orfeo tytułowa księżniczka czardasza jest prawdziwą damą, która nawet wśród wątpliwej reputacji koleżanek-tancerek zachowuje godność. O ile Renata Drozd dysponująca ładną barwą głosu i dużą kulturą muzyczną wykreowała postać ciekawą, o tyle Tomasz Janczak budził mieszane uczucia - głównie przez swoją nieporadność aktorską. Mało przypominał szaleńczo zakochanego młodzieńca; raczej faceta, który zęby zjadł na miłostkach i teraz chętnie by odpoczął. Przekonująca była wesolutka Stasi - Małgorzata Rapa, radząca sobie zarówno z zadaniami aktorskimi jak i wokalnie; Aranka Agnieszki Kurkównej dzielnie przynależała do wersji "dla idiotów". Jako postać charakterystyczna acz specjalnie niedrażniąca zaistniał Marcin Żychowski w roli kuzyna Edwina, Rohnsdorfa.

W konwencji dosłowności, która nie raziła, mieściły się też obrazki z kwiatkami na wietrze i zdjęcia nocnego nieba w tle sceny podczas duetów miłosnych. Salwy śmiechu wywoływały scenki z udziałem Krystyny Szydłowskiej, która jako Anhilda wbijała druty do robótek ręcznych w zrobioną w tym celu laleczkę z wosku albo podsłuchiwała rozmowy za pomocą sprzętu nasłuchującego ze słuchawkami oraz drgający w konwulsjach od porażenia prądem portier w hotelu.

Ale w "Księżniczce czardasza" i tak najważniejsza była muzyka. Wychodząca ze spektaklu publiczność długo jeszcze nuciła znane melodie: "Artystki z variétés", "Czardasza" i oczywiście - "Bo to jest miłość".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji