Artykuły

Mysz kościelna

BYŁ taki czas przed wojną, przynajmniej w Polsce, kiedy lekka produkcja teatralna węgierska zagroziła poważnie farsie francuskiej. Wystarczy dla przypomnienia wymienić trzy typowe nazwiska ówczesnego zalewu naszych scen charakteryzujące trzy rodzaje i trzy poziomy tej twórczości: Bus-Fekete, Fodor, Molnar.

Farsa francuska była robotą czysto cerebralną, mózgową: z pewnej sytuacji autor na zimno, matematycznie, wyciąga wszystkie konsekwencje sceniczne. Postaci przestają być ludźmi a są igraszką sytuacyjną, zwizualizowanym ruchem, powodem do konstruowania żartu i zabawy, Ta depersonalizacja powodowała, że widz nie czuł drastyczności moralnej, której ten typ farsy zazwyczaj nie skąpił. Była to leciutka, niezwykle zmyślna inżynieria baniek mydlanych, konstrukcja dla konstrukcji. Pamiętam jakąś farsetkę tego typu, choć dawno już zapomniałem tytułu i nazwiska autora: W drugim akcie podnosi się kurtyna, a przy rampie stoi odrapane, brudne pudło. - Popłoch prawdziwy, byłem bowiem przekonany, że robotnicy zapomnieli zabrać skrzyni z narzędziami. Tymczasem okazało się, że to pudło właśnie jest centralnym węzłem konstrukcyjnym, dla niego i z jego powodu cała ta farsa została napisana, wszystkie sceniczne losy bohaterów rozegrały się z powodu tej drewnianej skrzyni, stojącej w tym właśnie miejscu.

Farsa węgierska do dobrej naogół roboty teatralnej dodała węgiersko-wiedeńskie go sentymenciciku i pozoru jakichś zagadnień, obchodzących wtedy człowieka: kryzys lat trzydziestych, szukanie posady, sprawy szkoły, życie społeczne, organizacyjne, etc. Było to wszystko nader chwytliwe, a że dołączała się do tego zazwyczaj dobra reżyseria i dobra gra aktorów, magia teatru powodowała, że sztuczki te przywłaszczając sobie cały wysiłek ludzi sceny, uchodziły niemal za twórczość problemową. Reżyser i aktor posiadają czarodziejski sposób stwarzania głębokiego rezonansu nawet pospolitemu banałowi. Wystarczy przypomnieć najbardziej płaskie i głupiutkie tanga z tekstami Własta, które w wykonaniu Ordonówny, Modzelewskiej, czy nawet Carnero sprawiały wrażenie śpiewanych traktacików filozoficznych.

Zobaczenie dziś na scenie popularnej przed wojną komedyjki Fodora "Mysz kościelna", przemianowanej przez nasz teatr na "Sekretarkę pana prezesa" budzi uczucia dość mieszane. Te postaci, ich ambicje, "ideały", itp. wprawiają nas w zażenowanie. Jest to jakby spotkanie po wielu latach przyjaciela młodości: zachował się w naszej pamięci wciąż jeszcze obiecujący, czupurny, rewoltujący świat młody człowiek, a zobaczyliśmy najpospolitszego burżuja, nie Widzącego nic poza swymi osobistymi kombinacyjkami. Bardzo zmienił się świat przez ostatnie lata, i my zmieniliśmy się wraz z nim, a jeśli "Mysz kościelną" traktować jako pewien dokument, to ten zaskrzepły wycineczek "ancien regime'u" mówi nam, że jednak nie ma czego żałować. To przecież była cząstka także i naszego życia, a oto teraz wstydzimy się tego faktu czując się po prostu jak przyłapani nagle na czymś szpetnym. Okazuje się, że ten świat sprzed wojny nie wart był katastrofy, która go spotkała i której końca jeszcze nie widać.

* * *

Jest w "Myszy kościelnej" - bo Fodor był wcale zgrabnym majstrem - sporo wesołości i żartu sytuacyjnego. Widownia bawi się bardzo dobrze, a zabawa byłaby jeszcze większa, gdyby reżyser nie był zbytnio zwolnił tempa i gdyby był wydobył większą zespołowość gry. Chwilami brak był kontaktowania, artyści grali wtedy swe role na podobieństwo śpiewaków operowych, wykonujących arie przed rampą, w oderwaniu od scenicznego toku. Pomimo tych zastrzeżeń trzeba przyznać, że postaci były ustawione dobrze, dowcip naogół wydobyty i dobrze "niesiony" poza rampę, (choć np. telefon z zamówieniem potężnej porcji wiktuałów przez "sekretarkę pana prezesa" sytuacyjnie "nie wyszedł".)

Najwięcej wesołości wzbudzał i najwięcej oklasków zbierał p. R. Ratschka w roli starego urzędnika bankowego, którą przez serdeczne ciepło uczynił ludzką. Bardzo dobry był także p. Modrzeński w roli hrabiego i p. Rewkowski jako legendarny prezes banku. Rola młodego lekkoducha nie leżała w warunkach p. Mireckiego, ale i on miał momenty szczerze komiczne, p. J. Katelbachówna jest bardzo utalentowaną artystką, ale wciąż jeszcze gra na niewielkiej skali, jakby bardziej ufała swym doskonałym warunkom niż swej sztuce i pracy. Dobra była p. Kraszewska.

Pozostaje jednak pytanie, czy z tysięcy sztuk, stojących do dyspozycji teatrowi, akurat "Mysz kościelna" nadawała się do wznowienia. Czy warto było wkładać duży wysiłek w wystawienie głupstewka, moralnie śliskiego, ukazującego ludzi i sprawy o żenującej płaskości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji