Artykuły

Wczoraj wieczorem...

Scena Teatralna Dwójki przedstawiła nam wczoraj premierę wrocławskiego Ośrodka TVP. Fama o przedstawieniu "Kosmosu" Witolda Gombrowicza krążyła w teatralnym światku co najmniej od roku. Mówiło się różnie, jak to u nas, z podtekstami i insynuacjami, jedno wszakże budzić musiało zrozumiałe emocje, a mianowicie sam fakt podjęcia próby przełożenia na język teatru powieści tak wieloznacznej i skomplikowanej, zarówno w swym ideowym jak artystycznym kształcie. Przedsięwzięcie dawało się być z góry skazane niepowodzenie, gdyż sens utworu Gombrowicza realizuje się w słowie pisanym, to jakby stawanie się powieści na oczach czytelnika, w jego i autora przygodzie intelektualnej, w ich wspólnej wędrówce po mrocznych zakamarkach przeżyć intymnych. Obnażyć je, to znaczy zdradzić. Wypowiedzieć słowo, to odebrać mu jego magiczną moc trwania. Księgi - takie jak "Kosmos", czy "Sanatorium pod klepsydrą" Bruno Schulza mają swoje wewnętrznej utajone życie, którego poznanie dostępne jest tylko egzegetom. A jednak przekonaliśmy się wczoraj, że teatr telewizji posiada dostatecznie wiele środków wyrazu na to, by - nie kalecząc utworu oddać w pełni jego przesłanie, a nawet wzbogacić je o nowe, nieoczekiwani treści. Jak było to możliwe?

"Kosmos" ukazał się dąbkiem w maju 1965 roku. Dwa lata później otrzymał prestiżową nagrodę literacką książkowych Prix Formentor Tłumaczono go na wiele języków, nawet na japoński. Powstał u schyłku życia autora "Ferdydurke", w pewnym sensie też stanowi podsumowanie jego twórczości i doświadczeń artystycznych, wątki rozwijane w wielu wcześniejszych utworach, wyraża te same obsesje. W rozmowie z Dominique de Roux autor tak streszcza swój utwór: "Kosmos jest najzwyklejszą relacją zwykłego studenta, który swoje przygody opowiada. Student zamieszkał w pensjonacie, poznał dwie kobiety, jedną o ustach spotworniałych w skutek wypadku samochodowego, drugą o ustach powabnych, te usta mu się kojarzą, stają się obsesją, poza tym zobaczył wróbla powieszonego na drucie i patyk wiszący na nitce... i to wszystko, trochę z nudów trochę z ciekawości, trochę z miłości, z gwałtownej namiętności, zaczyna go wciągać w pewną akcję... której oddaje się nie bez sceptycyzmu".

Narrator - Witold próbuje z detektywistyczną dociekliwością uporządkować owe drobne, pozornie nic nie znacząco, fakty w jakąś konsekwentną, logiczną całość, odkryć należności między nimi. Wrzący wróbel, wiszący patyk, kot, a później człowiek, Ludwik, kto następny? Lena? pożądana Lena, a może Katasia? Lecz wysiłki Witolda idą na marne, gdyż rzeczywistość ciągle imienia się, przekształca w nowe formy, jak wszechogarniający kosmos. Chodzi więc tu o metafizyczną wizję wszechświata i miejsca, jakie w nim zajmuje człowiek. Posłanie autora zmierza do konkluzji, iż prawdą istotną jest sam proces, stawania się. Człowiek starający się interpretować rzeczywistość poddany jest takim samym prawom jak materia.

Gombrowicz zapisze w "Dziennikach": "Naprzód odepchnąć wszystkie ułatwienia, znaleźć się w kosmosie tak bezdennym, jak tylko to dla mnie możliwe, w kosmosie o zasięgu maksymalnej mojej świadomości, i doświadczyć tego, że się jest zdanym na własną samotność i własne siły - wtedy dopiero, gdy otchłań, której nie zdołałeś okiełznać, zrzuci cię z siodła, siądź na ziemi odkryj na nowo trawę i piasek".

Zasadniczy sens "Kosmosu" leży więc poza faktami, ujawnia się poprzez możliwości, intencjonalnie. Dlatego też adaptacja teatralna wydaje się wręcz niemożliwa.

Eugeniusz Korin - adaptor i reżyser przedstawień zachował maksymalną wierność powieściowemu oryginałowi, co zasługuje na słowa wyższego uznania. Nie poszedł na eksperymenty, żadnych "odkrywczych" zabiegów, własnego dopisywania scenariusza, poprawiania autora, jak uczyniłby to zapewne niejeden "ambitny" twórca. Korin po prostu zawierzył wyobraźni Gombrowicza, podporządkował mu się, a używając terminologii autora "Kosmosu", nie zrobił mu gęby. Dlatego z niebywałym pietyzmem rekonstruuje w swej teatralnej opowieści najdrobniejsze detale, jak te kulki z chleba toczone przez Leona, jak wywinięcie wargi Katasi. Wszystko to ma znaczenie, bo znaczy, odwołuje do litery tekstu. Bezbłędnie też zarysował klimat opowieści, którą poprowadził w konwencji horroru, spektaklu grozy. Schemat tego typu widowiska prowokuje widza do dociekań, szukania na własną rękę wytłumaczenia historii, przewidywania następstw zdarzeń, wyzwala więc proces myślowy, który Gombrowiczowi w istocie chodzi, który jest celem tej prowokacji literackiej. W ten sposób buduje się wyższe piętro znaczeń. Ponad zdarzeniami, bohaterami i akcją. Coś w rodzaju witkacowskiej "czystej formy".

Osiągnięcie takiego efektu wymagało od reżysera żelaznej konsekwencji. Otrzymaliśmy dzieło niezwykłej urody, sugestywne, wypieszczone w najmniejszych szczegółach, a przy tym jednorodne stylistycznie. Złożyła się na to i scenografia Wojciecha Jankowiaka, i znakomita muzyka Jerzego Satanowskiego, i świetna dyspozycja zespołu aktorskiego, który reżyser poprowadził z precyzją rzadko kiedy oglądaną. Tu nie było żadnej przypadkowości, improwizacji, szamotania się z rolą. Ludwik - Jerzego Schejbala. Lena - Małgorzaty Niewiadomskiej. Katasia - Teresy Sawickiej, Wojtysowa - Jadwigi Skupnik, Ksiądz - Jerzego Andrzejewskiego to role znakomite, utrzymane na równym, wysokim poziomie wykonawstwa. Prawdziwym objawieniem okazał się młody Mariusz Sabiniewicz w roli Witolda. Dzielnie sekundował mu Bogdan Grzeszczak występujący w roli Fuksa. Interesujące, obiecujące debiuty młodych aktorów. No i wreszcie Leon w wykonaniu Igora Przegrodzkiego. Co tu napisać o tym wspaniałym koncercie aktorstwa, rozpiętego między kpiną, groteską niemal, i łzami wzruszenia? Po prostu kreacja, znakomita kreacja! Przegrodzki wzniósł się na wyżyny swych umiejętności i talentu. Jego Leon to cała gama przeżyć, ustawiczna ewolucja; w miarę trwania spektaklu wyrasta z wolna ponad innych, aż staje się postacią centralną.

Jest w tym ustawieniu postaci wnikliwa myśl reżysera, aby Narratora - Witolda rozwinąć i niejako kontynuować w Leonie. Krytyka literacka podkreśla zależność tych postaci. Artur Sandauer w szkicu "Witold Gombrowicz - człowiek i pisarz" zauważa, że autor "Kosmosu", kiedy dotyka tematów drażliwych, intymnych, o podłożu erotycznym, rezygnuje z usług narratora, z autorskiego "ja", by wyręczyć się jakąś postacią będącą sobowtórem narratora. To taki kamuflaż, by jak najdalej odsunąć od siebie podejrzenia czytelnika. Właśnie Leon pełni taką funkcję. To on przejmuje inicjatywę, zawładnie Witoldem, podporządkuje go sobie. Wersja teatralna i tę subtelność uwidacznia, czyni zeń dramaturgiczną oś.

Wreszcie kilka słów o tych, którzy przygotowali spektakl od strony technicznej. Całość została zarejestrowana jedną kamerą. Operator Wojciech Rawecki pokazał, nie po raz pierwszy zresztą, że jest prawdziwym artysta zawodu. Ta kamera nie rejestrowała, ona opowiadała, odkrywała nam świat Gombrowicza, jego bohaterów, szła trapem ich myśli, skojarzeń, sugestii. Ten subiektywizm zasadniczo odbił się na poetyce całego przedstawienia na jego kształcie formalnym. Podobnie jak montaż Jerzego Szoty i Edwarda Wojtczaka. Domyślam się, że spędzili oni z Gombrowiczem niejedną noc. Więcej niż poprawny był tym razem dźwięk (Erazm Sławiński), który w teatrze telewizji z reguły jest fatalnej jakości. A przecież widzieliśmy sporo scen plenerowych, gdzie bardzo trudno uzyskać zamierzony efekt.

Tyle tych pochwał i zachwytów, ale przecież ten wieczór teatralny przejdzie do historii teatru telewizji. Nie mam wątpliwości, że wysoki poziom artystyczny "Kosmosu" zostanie dostrzeżony przez krytykę i nagrodzony Złotym Ekranem, czego twórcom tego fascynującego przedstawienia serdecznie życzę. Myślę również, że redakcja dramatu szybko postara się o to, aby większe audytorium mogło obejrzeć spektakl, choćby w teatrze poniedziałkowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji