Artykuły

Uśmiech klauna Petera Sweeta

O XXIII Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdy w 117 minucie meczu o wszystko Andres Iniesta, pozostając przy życiu, przechodził na południu Afryki do wieczności, klaun Peter Sweet zmartwychwstawał na Rynku Głównym. W "Zwisie"? Pewnie tak. W "Zwisie", łykając coś zimnego, dużego, żółtego. Dochodziła 23.00. Nikt nie widział zmartwychwstania. Wszyscy oglądali wielki finał Holandia - Hiszpania, wszyscy widzieli podanie Fabregasa do Iniesty i wszyscy wzlecieli, widząc, co uczynił Iniesta. Ryk miasta zagłuszył trzepot piłki w siatce Holandii. Świat nie jest sprawiedliwy. Owszem, nie. Lecz czy ktoś obiecywał sprawiedliwość?

Rzecz w tym, że Peter Sweet nie miał pretensji. Dzień w dzień, cztery razy z rzędu, pokazywał na festiwalu teatrów ulicznych swe cyrkowe cudeńka. Gdy do żaru kapiącego z nieba dodać idące od płyty Rynku Głównego albo Małego Rynku, niewidzialne płomienie - na wysokości głowy musiało być 50, 60 stopni. W tym ogniu Sweet grał. Dzień w dzień. A wieczorami zmartwychwstawał. Tak, pogoda nie była sprawiedliwa, ale Sweet nie miał pretensji. Nie tylko on. Nikt. Holendrzy Danny Moleneer i Jacob Slagman, za pomocą mazidła, tablicy, dziwnych nosów i błazeńskich czapek wyczarowujący w ogromnej skrzyni godzinę ostrego śmiechu. Francuz Nicolas Ferre, co zza swej monstrualnej lodówki z niepokojącą powagą obserwował twarze ludzi naszego miasta, poprawiając czasem czarną piłeczkę na swym nosie. Philippe Bost i Jenny Gallego, też z Francji, na drzewie pod Teatrem Słowackiego małpimi ruchami snujący opowieść o iluzoryczności życia. Irańczycy, którzy w piwnicy Krzysztoforów, tam, gdzie Kantor wystawiał "Umarłą Klasę", odtańczyli "Otella" Williama Szekspira. Eduardo Torres i Saioa Fernandez, szaleńcy z Hiszpanii - ściśle z Barcelony, miasta, w którym na co dzień gra rzeczony Iniesta i większość reprezentacji Hiszpanii - genialni szaleńcy, którzy wisząc na cienkich linach zatańczyli na ścianie Wieży Ratuszowej sny odkryte przez Alicję po drugiej stronie lustra. Wreszcie artyści z Teatru KTO, ich piękna, pamiętna godzina pod tytułem "Ślepcy". Kto jeszcze? Teatralni włóczędzy z Brześcia i Anglii, włóczędzy z Suffolk, włóczędzy z Ukrainy, Polski, Rumunii. I jeszcze Pierrot, zwany stukniętym, wiecznie smutny Pierrot o umączonej twarzy i czarnych łzach, co nie chcą wyschnąć, od zawsze, bez mała od początku teatru beznadziejnie zakochany w Colombinie. Tak, miłość też nie jest sprawiedliwa, lecz Pierrot nie ma pretensji ani do losu, ani do Boga, ani do Szatana, ani do żywych, ani do umarłych. Do nikogo nie ma pretensji. Kocha - i to mu wystarcza.

Wszystkim, których Jerzy Zoń skrzyknął na swój czterodniowy festiwal, mało wystarcza do radości. Z nieba cieknie niewidzialny ogień? Trudno, cóż począć. Przecież nie ma się co wygłupiać i obrażać na słońce. Po pięciu minutach opuszczasz ich sztukę, na piwo idziesz? Kłaniają ci się na pożegnanie. Zostajesz? Uśmiechają się. Przez dwa z czterech dni miasto zajęte nie nimi, tylko futbolem (mecz o trzecie miejsce i wielki finał)? Niech i tak będzie. Pogodzeni z pogodą, z powietrzem, z tłumem, ze sobą, za pomocą sztucznych nosów, monocykli, masek, muzyki, piłek i całej reszty biednych gadżetów, żonglując, tańcząc, fruwając lub tylko patrząc się na ciebie dziwnie - dzień po dniu, na ulicach, placach, ścianach, drzewach, bez fochów, zadęć, cmokań, jęków, westchnień oraz innych artystowskich min urażonej godności, lepili tajemnicę, inaczej zwaną teatrem w nie teatralnym miejscu. To wszystko.

Co roku w lipcu jest w Krakowie właśnie tak, lecz dopiero teraz, zapewne za przyczyną morderczej niesprawiedliwości upału, na wierzch wylazło ciche sedno imprez Zonia. Dziwne pomieszanie wcale nie świętoszkowatej pokory z mądrym spokojem. Dziwna aura artystów, co nie mają pretensji do niczego, zwłaszcza nie mają pretensjonalnych marzeń o zawracaniu Wisły kijem. Jest wokół nich jakoś lekko, nie nerwowo, normalnie, zwyczajnie, po ludzku. Czarują - i tyle. Od czwartku do niedzieli czarowali w ukropie. A wieczorami zmartwychwstawali w piwogródkach. Jak Peter Sweet w niedzielę przed 23.00. Andres Iniesta, nie przestając żyć, przechodził do wieczności, a Sweet, samotny jak palec, znad piwa uśmiechał się do niesprawiedliwości świata. Może wróci za rok. I uśmiechnie się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji