Artykuły

Wzory na kafelkach

Łaźnie, łazienki, brodziki i ba-I seny są dziś ulubioną scenerią inscenizatorowi scenografów, poręczną i uniwersalną; wygląda na to, że w kafelkach da się zagrać właściwie wszystko. Umieszczenie widowiska w pejzażu wysoce higienicznym, niekoniecznie jednak wiąże się z czystością i klarownością formy - nie mówiąc o przesłaniu.

Pośród wyłożonych glazurą ścianek spotykają się teksty i tematy z najróżniejszych epok i gatunków. Paweł Łysak z Pawłem Wodzińskim umieścili w starym basenie na deskach Polskiego w Poznaniu ni mniej, ni więcej "Księcia niezłomnego" Calderona/Słowackiego. Przebrali agresorów i obrońców Ceuty w mundury współczesnych najemników, skopiowali ich gesty z kina akcji. Nie odpowiedzieli tylko na pytanie, po co z takim rozmachem desantować się i bić o kupę złuszczonych skorup zrujnowanego kąpieliska, nie mówiąc już o tym, że dla zadawania fizycznych tortur - a do tego wymiaru zredukowano męczeństwo tytułowego bohatera - istnieją wygodniejsze miejsca. Bardziej zrozumiałe było użycie kafli w scenografiach Małgorzaty Szczęśniak do realizacji Sarah Kane - "Oczyszczonych" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i "4.48 Psychosis", którą Grzegorz Jarzyna podpisał znakiem +. Perspektywa szpitalna towarzyszy, przynajmniej podskórnie, wszystkim sekwencjom tych widowisk. Ale już konia z rzędem temu, kto zgadnie, jaką funkcją znaczeniową obdarzono w "Bachantkach" duetu Warlikowski-Szczęśniak w Rozmaitościach sympatyczny brodzik, w którym pluskał się Jacek Poniedziałek, wywołując piski zachlapanych dam z pierwszych rzędów.

Z basenami na scenach jest zresztą tak jak ze strzelbą u Czechowa: wisząc na ścianie od pierwszego aktu, w ostatnim musi wypalić. Skoro po odsłonięciu kurtyny jawi się spektatorom wodna tafla, mogą mieć niemal pewność, że przed finałem ktoś do wody wpadnie. Wyjątkiem jest basen w "Kto się boi Virginii Woolf" Władysława Pasikowskiego i Magdaleny Maciejewskiej z Powszechnego. Tu akurat nikt się nie kąpie (a może szkoda; ablucje mogłyby zmącić monotonię sytuacyjną i urozmaicić stosunki między postaciami). Za to obficie używane są łaziebne urządzenia, które Barbara Hanicka zaprojektowała Pawłowi Miśkiewiczowi do "Płatonowa" w warszawskim Dramatycznym. Starsi panowie z drugiego planu nie przerywając konwersacji zażywają kąpieli w ustawionych w głębi sceny wannach; mamy zabawy towarzyskie wokół basenu, a i bez pływania się nie obejdzie. Wodna sceneria nie jest tu tylko tłem; narzuca się jako jeden z najsilniejszych środków wyrazu. Żeby dopełnić spisu kąpielowych skojarzeń, wspomnieć wypada, że nawet Andrzej Dziuk, dość odporny na mody, ostatnią premierę - oryginalnie zestawione (i zinstrumentowane na same panie) miłosne monologi z "Wieczoru Trzech Króli" - umieścił w łaźni. Skromny zakopiański teatr nie wygłupiał się na szczęście z kafelkami i instalacjami: musiały wystarczyć parawany i obłoki pary.

W większości opisywanych przypadków sceniczny entourage budzi elementarne wątpliwości. Nie dlatego, że nie pasuje do didaskaliów; wiadomo, że akcja żadnego ze wspomnianych dramatów nie toczy się w pomieszczeniach łaziebnych. Dekoracja ma w oczywisty sposób charakter metaforyczny. Aliści właśnie ta metaforyka niekoniecznie dobrze służy widowiskom. Często ciągnie je - żeby już pozostać przy wodnych porównaniach - jak balast na dno.

Dobrym przykładem zdaje się ów "Płatonow" z Dramatycznego. Paweł Miśkiewicz zapewniał w wywiadach, że chce mówić o rozterkach współczesnych, odejść od tradycyjnej scenerii, mniejszą wagę przywiązywać do kontekstu społecznego. No tak, ale całkiem od kontekstu - nawet nie społecznego, po prostu sytuacyjnego - abstrahować nie sposób. Michał Płatonow, prowincjonalny Don Juan, łazęga bezwolny i nieodpowiedzialny (choć inteligentny) jest, jaki jest, nie tylko dlatego, że takim go Pan Bóg stworzył. Także dlatego, że z uniwersytetu, gdzie jeszcze mu o coś wżyciu szło, los rzucił go z powrotem do zabitej deskami Płatonówki, gdzie tkwi jak pies przy budzie wśród niewyżytych bab i przyziemnych lub przegranych sąsiadów, męczy się z infantylną żoną, uczy zakute pały w szkole. Ta szkoła nawet jest w spektaklu: stoi rząd biedniutkich, staroświeckich ławek. Za nimi jednak połyskuje nowoczesny basen z elegancką kładką; te dwa obrazki gryzą się jak psy, unicestwiają nawzajem. Na drugim planie sztuki biegnie intryga jak z "Wiśniowego sadu": jeden z prostackich sąsiadów przejmuje zadłużony majątek generałowej Wojnicew. Jak tu jednak słuchać z uwagą o tej klęsce, skoro relacjonuje ją ktoś w długich białych gaciach polegujący w jednej z wanien? Szlag trafia sens sceny, całą jej złowróżbność!

Po co w ogóle była Miśkiewiczowi cała ta łaziebna metafora? Czy chodziło o ekwiwalent duchowego rozmamłania Czechowowskiego towarzystwa? O znak kąpielowej (sanatoryjnej) nudy? O cokolwiek szło, skutki są złe: niepodobna przez trzy godziny z uwagą obserwować postaci, których słowa, czyny, gesty już na starcie wzięte są w rozmywający nawias fałszywej sytuacji i które nie mogą bronić się nawet z pomocą tych emocjonalnych podpórek, w jakie wyposażył je autor. Ot, choćby ten nocny, trzeci akt (jakże pięknie inscenizowali go Jerzy Jarocki i Andrzej Witkowski we Wrocławiu!). W parny, księżycowy, bezsenny czas Płatonow wymyka się z domu od kwilącej głupio żony do czekającej opodal rozpalonej generałowej prosto z konnej przejażdżki; bierze ich oboje ta noc, chcą czy nie chcą. W Miśkiewiczowym spektaklu generałowa zjawia się na schadzce w pełnym, dziennym świetle, bez podchodów i tajemnicy, po czym oczywiście, by dać upust żądzom - buch do basenu. Jako miss mokrego podkoszulka Danuta Stenka prezentuje się przepięknie (jak zawsze), mądrze też gra dojrzałą kobietę, która i chce mieć Płatonowa, i nie zaplątać się z nim zbyt daleko. A przecież czegoś po ludzku szalonego tej postaci brak- nie z winy aktorki. Także Maja Ostaszewska (niegdyś tak zachwycająca w szkolnych "Płatonowach" Krystiana Lupy) sprawia wrażenie, jakby nie miała na czym i na kim oprzeć swoich przeżyć, jakby brakowało jej motywacji-i miejsca na scenie. A kulminacyjny wybuch swej Soni gra, łatwo się domyślić, na mokro -wpadając w ataku furii z Płatonowem do wody.

Potem ów nieszczęsny kochanek-popychadło wyciągnięty na brzeg, wycierany jest do sucha białym prześcieradłem. I gdy padnie finałowy śmiertelny strzał, przewiesza się przez oparcie kanapy, świecąc gołym tyłkiem.

Żebyż przynajmniej w scenie tej śmierci, tak w końcu odheroizowanej, zaznaczył się jakiś dystans do wydarzeń! Nic takiego jednak nie ma miejsca i to może jest największa i niemiła niespodzianka warszawskiej inscenizacji. Parę miesięcy temu Paweł Miśkiewicz wystawiając z powodzeniem u siebie, we wrocławskim Polskim, "Przypadek Klary" Dei Loher, umiał użyć maszynerii teatru do tego, by o współczesnych rozmamłańcach i strasznych mieszczanach mówić z ironią, z dystansem, brać ich pod sztych komentarzy zespołu Grammatik i uśmiechu tytułowej bohaterki. W "Płatonowie" nie ma nawet próby potrząśnięcia tym światem, trzeźwego i krytycznego - przy całym współczuciu - obnażenia póz bohaterów. Z łaski inscenizatora snują się wśród kąpielowych leżaków, obnosząc życiowy dyskomfort - czytelny i wyrazisty, ale przecież letni, jak nie przymierzając woda w brodziku! Nic nie wzbiera, nie bulgoce, nie ewoluuje ani w tytułowym bohaterze (kolejny czarujący łajdak w dorobku Andrzeja Chyry), ani w nikim. W kąpielowej atmosferze wszystko wszystkim zostaje wybaczone. Rozmyte.

A sceneria? Sceneria jest tej atmosfery tyleż jedną z przyczyn, co i doskonałą emanacją. W harmonijnej kompozycji trzech kabin na tylnej ścianie i prostokątnego brodzika nie ma wszak niczego, co by miało wyrwać widza z błogiej kontemplacji, kazało z uwagą weryfikować postępki bohaterów. Sceniczny obraz jest po prostu urodziwy, a do tego jeszcze taki, psiakrew, nowoczesny! Może tak teraz trzeba patrzeć na scenę: nie szukać elementów znaczących, tylko estetycznych uroków? Pytanie, kto będzie formułował ich kanony. Długo myślałem, jakie sygnały semantyczne niesie w sobie sceneria "Kto się boi Virginii Woolf" z panelami podłogowymi kładzionymi na murze i basenem, zanim mnie mój prywatny ekspert nie oświecił, że to po prostu ostatni krzyk mody w urządzaniu bogatych domów. Komentatorzy teatralni rzadko zaglądają do odpowiednich żurnali. Błąd?

W "Płatonowie" pada wiele słów, niekiedy absurdalnych sytuacyjnie (pani konno - mówią do roznegliżowanej bosej generałowej nad basenem), znikła natomiast, jak się zdaje, ostatnia replika doktora Tryleckiego, który pytany, co robić, powiada "grzebać umarłych, reperować żywych". A można by w tym cierpkim zdaniu dosłyszeć całkiem ważną i aktualną sugestię - także dla teatru. Co innego jednak reperować, co innego prowadzić do łaźni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji