Artykuły

Wybaczcie, że gram swoją postać życiową

Sala Ośrodka Teatralnego "Maski" w Poznaniu przypomina raczej ciemną i wrogą jaskinię niż gościnne lokum zapraszające do twórczej pracy. To tutaj w szczególny sposób zaznacza się obecność kompanii teatralnych trzeciego obiegu: trup amatorskich, którym zapału i środków starcza na przygotowanie ledwie jednej premiery; nieformalnych grup treningowych, sens swoich działań upatrujących w samym tylko procesie pracy; zespołów marginalizowanych tych, które świadomie zdecydowały się funkcjonować na obrzeżach. Jest to pomieszczenie przykurzone, zimne, nieprzychylne. Jednym słowem - do remontu. Jednak - jak każde inne miejsce pracy teatralnej - nieźle sprawdza się jako osobliwa przestrzeń scalania: krzyżowania się dróg, a także zostawiania i zacierania śladów.

Gdyby nie miejsce, w jakim Studio Magellana zaprezentowało swój spektakl "Sella turcica" (tytuł to łacińska nazwa siodełka tureckiego, które ochrania przysadkę mózgową), moja na niego reakcja byłaby zapewne dużo chłodniejsza. Sala, która powinna pożreć wykonawców, wchłonąć i rozproszyć ich wrażliwość, wzmagała tylko siłę oddziaływania kluczowego w tym przypadku czynnika, jakim jest praesens aktorów. Im bardziej przestrzeń chciała dominować, tym ich sceniczne "bycie" stawało się silniejsze.

Autentyczna kruchość jednych, a ociężałość innych podopiecznych Domu Pomocy Społecznej im. Jana Pawła II w Kielcach, bo to właśnie z nimi Grzegorz Artman, Joanna Kasperek i Darek Makaruk przygotowali spektakl, stanowi chyba o sile tej prezentacji - w każdych warunkach. Tutaj jednak znaki fizyczności i przemijalności zagrały wyjątkowo dobitnie i co tu dużo mówić: podziałało.

Dlaczego "Studio Magellana"? Skojarzenia są oczywiste. Poszukiwanie, wyprawa w nieznane i majacząca gdzieś w tle idea pracy laboratoryjnej, programowo wyłączonej z oddziaływań zewnętrznych. Już z nazwy grupy daje się odczytać podejście do sprawy (które - na szczęście - znajduje odzwierciedlenie w spektaklu): nie chodzi o terapię przez teatr. Nie mamy do czynienia z aktorami profesjonalnymi, nikt z wykonawców nie jest "po szkole", co więcej, są to osoby albo bardzo posunięte w latach, albo upośledzone. Jednak celem jest praca, spotkanie człowieka z człowiekiem, reżysera z aktorem, a nie bal maskowy. Wędrówka partnerów. Zespół z Kielc, ku mojej radości, poddaje się więc ocenie bez specjalnej taryfy ulgowej. (Przynajmniej w wypadku spektaklu "Sella turcica"). A to już bardzo dużo.

W programie Grzegorz Artman przywołuje pierwszy dzień spotkania ze swoimi aktorami: "[...] Uczucie bezradności, jakie towarzyszyło wszystkim i pytanie, czy podołamy temu wyzwaniu były bardzo silne i do dziś dnia nam towarzyszą. Pamiętam ten dzień. Ktoś wstał, ktoś usiadł, jeszcze inny wyszedł. Widzieliśmy się godzinę, może nawet nie całą". To widać w spektaklu. Warstwę działań aktorskich tworzy bowiem ciągła zmiana miejsc podszyta niepewnością stawianych kroków.

Na scenie znajduje się kilkanaście krzeseł. Siedem osób stara się jak najlepiej zrealizować zadanie zajmowania miejsc w odpowiedniej kolejności i tempie. Wszystko odbywa się na razie w ciszy, a "choreografia" oczywiście się sypie, bo nie każdy pamięta, gdzie powinien się akurat znajdować. Artman, który z egzemplarzem w ręku kuca w pierwszym rzędzie widzów, musi podpowiadać i kierować w odpowiednią stronę. Przypomina to trochę orkiestrę pozbawioną nut i zmuszoną grać niemy koncert swoich ciał pod dyktando usuniętego w cień dyrygenta.

Najwięcej kłopotów z odbywaniem tych wędrówek ma dziewięćdziesięcioośmioletni Władysław. Często gubi drogę lub zastyga w bezruchu, czym naraża się na żarty ze strony partnerów, ale także na ich życzliwe podpowiedzi. Studio Magellana działa jak organizm zbiorowy - choć aktorzy przemieszczają się samotnie, nikt nie jest pozostawiony sam sobie. Charakterystyczne jest to, że część wykonawców po kolejnych "przejściach" traci świadomość tego, że ciągle są pod obserwacją. Rozpierają się na krzesłach, przygadują sobie nawzajem, szepcą do ucha i patrzą na widownię tak, jakbyśmy to my grali dla nich spektakl. Niejeden z nas stał się pewnie obiektem ich żartów i pewnie niejedną z nas obgadali.

Sekwencję chodzoną, z początku wyciszoną, po kilkunastu (kilkudziesięciu?) minutach zaczyna dopełniać zgiełk dobiegający z offu. Z fragmentów rozmów, zwierzeń i pogaduszek dowiadujemy się o codziennej drodze, o bolączkach i radościach tych, których dotychczas obserwowaliśmy na scenie. Bełkotliwe frazy, rwące się głosy, wykrzyknienia, w innym miejscu logiczny wywód usprawiedliwiający takie, a nie inne marzenia, których i tak nie uda się spełnić.

Kawałki rozmów, jakie Artman zarejestrował dla potrzeb spektaklu, składają się w dziwny wielogłos. Słychać w nim żal za straconą młodością i gorycz zrodzoną z odrzucenia, niezrozumienia i bezcelowych prób zbliżenia się do społeczeństwa. Ale jest tam także nadzieja, dziecięca wrażliwość i tęsknota za "jakimś kawałkiem nieba". Porozrywana, żartobliwa spowiedź ludzi niejednokrotnie stojących już na granicy śmierci staje się wyznaniem wiary w życie takim, jakim zostało im dane. Z całym bagażem upokorzeń i smutku, miłości i zgrywy, tabletek na uspokojenie i ziółek na dobranoc. W ostatniej części spektaklu głosy z offu przybliżają nam personalia aktorów/postaci, a sami wykonawcy kolejno wychodzą do ukłonów. Oto niektóre z wypowiedzi. Małgosia: "Jestem odrostem korzeni cygańskich. Kamaftut znaczy kocham Was. Nie cyganię". Irena: "Jak widzieliście, chodzę po scenie i gram swoją postać życiową. Bardzo lubię śpiewać i tańczyć. Proszę się nie dziwić, że w tym wieku zajmuję się takimi rolami, ale uwierzcie mi - najlepiej tańczy się około siedemdziesiątki. Mam nadzieję, że schudnę do pięknej figurki". Zbyszek: "Miałem siedemnaście lat, gdy porzucił nas ojciec. Dwa lata później zmarła matka. Po szkole zawodowej pracowałem w SHL-ce jako hartownik. Przypadkowo trafiłem do chóru Teatru Żeromskiego. Przykleili mi wąsy i brodę. Wyglądałem jak dziad. Pamiętam ogromne brawa". Henryk: "Trzeba powiedzieć państwu coś o sobie. Wstąpiłem na scenę i z tego na pewno coś wyjdzie. Na przykład - aktor-emeryt. Człowiek powinien być sobą i ja chcę być właśnie sobą".

O czym zatem Grzegorz Artman i mieszkańcy kieleckiego DPS-u zrobili spektakl? O kwestiach podstawowych - o zmaganiu się z materią teatru, czyli także o życiu. O pokonywaniu drogi i uporczywym zostawianiu śladów, nawet jeśli nikt miałby ich nie zauważyć. O budowaniu siebie z niemożności i z niemożliwości, z nieudania i z nieudawania. Z tego, co jest, a nie z tego, co się przedstawia. Dlaczego należy to docenić? Bo stawką w każdym spektaklu, w który angażuje się ludzi jakkolwiek upośledzonych czy chorych, powinno być właśnie to, do czego zdaje się zmierzać Artman - żeby zrobić z nimi teatr, a nie zrobić z nich teatru. W większości przypadków lepiej jest - moim zdaniem - pozwolić owym "innym aktorom" zagrać skrót ich "postaci życiowych", niż ustawiwszy na scenie w zabawnych kostiumach, kazać śpiewać o jednej z dzikich plaż.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji