Artykuły

Gorzki smak miodu

Wszelka normalność jest niezdecydowaniem i słabością w porównaniu z głębinami chaosu nazywanego nienormalnością" - pisze Bill i Hopkins, jeden z angielskich "gniewnych", młody poeta i powieściopisarz. Pewien nurt współczesnej dramaturgii zachodniej, zwłaszcza amerykańskiej, zdaje się wyrażać tę myśl niemal jako credo, nie tylko filozoficzne ile tematyczne, pojmując ją w podwójny sposób dosłownie. Dosłowna staje się owa "nienormalność", rozumiana nie jako zaprzeczenie przeciętności i poszukiwanie tych głębokich warstw i związków, które wyznaczają intensywność ludzkich przeżyć i ich osobliwość, lecz jako odchylenie od "prawidłowości" psychicznej, pojęte niemal w sensie medycznym. Stąd zainteresowanie patologią, wszelkiego rodzaju zboczeniami, skrzywieniami, nałogami i maniami. Od strony formalnej to zainteresowanie wiąże się nieuchronnie z naturalizmem, czego przykładów mieliśmy w ostatnich latach sporo na naszych scenach (neoweryzm!) i co tak znakomicie dokumentuje gdańskie przedstawienie "Kapelusza pełnego deszczu".

Można lubić lub nie ów specjalny gatunek teatru, zresztą popularny wśród naszej publiczności głownie, jak się wydaje, dla swoich "mocnych" smaków. Mam wrażenie, że jak niegdyś nóż apacza w blasku latarni ulicznej lub gęstym dymie spelunki tak dziś fascynuje tłumy chwiejny gest szprycera i zapach zbrodni niepopełnione nawet, lecz pomyślanej jajko rozkosz, jest to ten sam słodki i nieco zakazany dreszcz, egzotyczny dreszcz epatujący dreszcz, który super normalny i spokojny poczciwiec z dwunastego rzędu przeżyć może jedynie na ciemnej widowni teatru lub kina, bez naruszenia swego życiowego i normalnego porządku

Mniejsza z tym zresztą, ważne jest, czy i o ile owe sceniczne patologie wyrażają cierpienia, poszukiwania ludzkie, a raczej: czy wbrew im, tym patologiom, tym sztucznym powikłaniom, niezależnie od nich, los ludzki ukaże nam się w sztuce z całą swoją bezbronnością i w walce przeciw tej bezbronności.

"Smak miodu" Sholagh Delaney potrafi tego dokonać.

Ta sztuka "angielskiej Saganki", napisana przez dziewiętnastoletnią córkę konduktora autobusu i wystawiona w ubiegłym roku w Londynie, stała się sensacją teatralną. Po obejrzeniu polskiej prapremiery mamy prawo sądzić, że nie tylko dla elementu sensacji, zawartego w osobie autorki i w tematyce.

"Smak miodu" nie wolny jest od wpływów tego nurtu dramaturgii, o którym pisałam, od elementu patologii, kompleksu lumpenproletariackiego, tego współczesnego "dna", które tak pasjonuje dzisiejszą literaturę, zwłaszcza amerykańską. Matka bohaterki sztuki - kobieta lekkich obyczajów; jej kochanek - sutener; dom publiczny; pijaństwo; chłopiec-pederasta; dziecko nieślubne z Murzynem; straszny pokój na peryferiach wielkiego miasta z widokiem na rzeźnię... Oto rekwizyty, które stają się już konwencją, bez których - zdawałoby się - współczesność teatru jest nie do pomyślenia. Te rekwizyty młoda autorka ustawia jednak jakby dla zadośćuczynienia: z jednej strony - modzie, z drugiej - potrzebie udokumentowania potworności świata, otaczającego jej bohaterkę, potrzebie, której młode siły pisarskie w inny sposób nie potrafią sprostać. Tak czy owak - rekwizyty te nie stają się celem samym w sobie. Gorzki smak życia nie jest smakiem potworności i zdziczenia. Jest rozpaczliwym dążeniem do przezwyciężenia samotności, tęsknotą za pięknem uczuć - porozumienia z drugim człowiekiem. Przeżycia młodej, straszliwie osamotnionej dziewczyny nie zamykają się w ramach jej jednostajnych doświadczeń. I nie są również - moim zdaniem na szczęście - udziałem jedynie najmłodszego pokolenia. W tej konkluzji tkwi walor sztuki i dlatego właśnie frapuje ona i porusza - w przeciwieństwie do przereklamowanego "Kapelusza" Gazzo.

"Smakowi miodu" brak wyraźnej konstrukcji dramaturgicznej w klasycznym znaczeniu. Jest coś epickiego w tych obrazach, luźno związanych w upływającym czasie, związanych tylko - jak w powieści - toczącym się życiem bohaterów. Nie przeszkadza to istnieniu wyjątkowego napięcia dramatycznego. Tkwi ono w nastroju, w szczególnym napięciu wewnętrznym bohaterki, Jo. Talent Delaney objawia się nie w tworzeniu akcji, a w tworzeniu odczuć. Ostrość postaci obok półtonów nastroju, niedopowiedzeń, rzeczy zawieszonych - zawieszonych w powietrzu - to największy urok tej sztuki. Jej język jest językiem dramatu.

Reżyser gdyńskiego przedstawienia (Konrad Swinarski) rozumie to doskonale. Pociąga go przede wszystkim nastrój. Wyraźnie lekceważy motywy naturalistyczne, choć zdarzają mu się niekonsekwencje. Wprowadzanie na scenę par z ciemności (scena Jo i marynarza, Jo i Geoffa po kiermaszu), ustawienie w głębi sceny jazzowego zespołu, widocznego w pewnych chwilach dla publiczności, rola motywu muzycznego i światła - te ekspresjonistyczne momenty realizacji podkreślają niepokój utworu i odciągają go od naturalizmu. Razi natomiast kilka drobiazgów - na przykład scena nasłuchiwania poruszeń dziecka, powtórzona żywcem z "Kapelusza" i ujęcie zakończenia, w którym drastyczny ból fizyczny góruje nad bólem porzucenia i osamotnienia.

Gdyńską prapremierę prowadzą dwie role kobiece, obie zupełnie odmienne w stylu, obie świetne w swoim rodzaju. Powrót Wandy Stanisławskiej-Lothe do naszego teatru witamy z radością, w ubiegłym sezonie dotkliwie odczuwało się w tym zespole brak aktorki o jej emploi, jej kulturze scenicznej i inteligencji. Postać Heleny w jej wykonaniu ma wszelkie cechy dobrego realizmu, rodowód aktorski sięga tu tradycji Shaw'a, jest też coś z wybitnego aktorstwa francuskiej starszej generacji filmowej. Helena to chyba najlepsza rola Stanisławskiej na Wybrzeżu - obok bohaterki z "Przy drzwiach zamkniętych" Sartre'a. Można by tu jedynie poddać w wątpliwość zbyt jaskrawy kabotynizm Heleny, lub raczej: płytki chwilami sposób ilustrowania owego kabotynizmu.

Wyjątkowy, sugestywny urok wprowadza na scenę Elżbieta Kępińska-Kowalska jako córka Heleny, Jo. Jest to debiut sceniczny, zapowiadający duży talent. Ta gra, pełna skupienia, napięta i zarazem nerwowa, prosta a unikająca wszelkich łatwizn, oszczędna w środkach i żarliwa znamionuje na pewno nową szkołę aktorską, w której nie wygrywa się postaci, a jakby punktuje jej przeżycia. Jo jest dziewczyną na wskroś współczesną - z jej cynizmem i obroną przed brudem, z jej rozpaczliwą tęsknotą i rozczarowaniem, ale świeżość i siła środków aktorskich Kępińskiej-Kowalskiej sprawia, że krzyk Jo staje się krzykiem każdej młodości kosztującej gorzkiego miodu. Pierwsza rola to jak pierwsza książka - ujście dla nagromadzonych treści, niemal wybuch wulkanu. Nie trzeba niczego gromadzić, to się nagromadziło samo. Tym większy trud przy podjęciu następnej - trud proporcjonalny do talentu. Tego trudu należy życzyć młodziutkiej aktorce.

Gdyńskie przedstawienie jest w ogóle sukcesem aktorów. Lech Grzmociński (Piotr), Władysław Kowalski (Geoff) i Zbigniew Bogdański (Chłopiec) mocno tkwią w klimacie sztuki i w swoich rolach, a Kowalski wnosi na scenę ton płochliwego, czystego liryzmu, który mówi więcej o istocie świata Delaney niż jego ponura rekwizytornia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji