Artykuły

Pesymizm przy pełnej sali

"Wszyscy moi krewni" w reż. Henryka Rozena w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie. Pisze Tomasz Górski w Temi.

Do Tarnowskiego Teatru im. Solskiego zawitała śmierć. Przybyła wraz z luksusową, amerykańską trumną i żal tylko, że trzeba było na nią czekać aż trzy akty. W inscenizacji dramatu "Wszyscy moi krewni", słowackiego autora Ivana Holuba jest bowiem tak, że dopiero sceniczna postać śmierci wprowadza do spektaklu trochę prawdziwego życia i ciekawego teatru.

Trzeba od razu powiedzieć, że opowieść o losach rzeźnika Tatarki jest z gruntu pesymistyczna, smutna. To trochę tak, jak z oglądaniem sitcomowych "Kiepskich", gdzie śmiać się nam każą z tego, że ktoś jest głupi, albo z tego, że jest chamem. Więc jeżeli nawet się śmiejemy, czy uśmiechamy, to jest to w większości tzw. pusty śmiech. Trudno mi sobie jakoś wyobrazić, aby normalni ludzie mogli pokładać się ze śmiechu np. na widok kaleki lub domu strawionego pożarem. Ludzie, jak udowadniają to wieki ludzkiego bytowania na tej kulce zwanej Ziemią, nie są ani do końca źli, ani do końca dobrzy. Próby pokazywania rzeczywistości, w której żyjemy, jako dołu kloacznego, z jedyną perspektywą deski klozetowej widzianej od spodu, są nieuprawnionym nadużyciem.

Niestety, Henryk Rosen, reżyser spektaklu, najwyraźniej poszedł tym tropem. Intryga narysowana jest grubaśną kreską, która skutecznie stłamsiła możliwość stworzenia ciekawszych aktorskich kreacji. Mam niemal pewność, że tekst Ivana Holuba jest o niebo ciekawszy (i dowcipniejszy!) niż jego tarnowska inscenizacja. Przecież, jeżeli już publiczność krzywi wargi w uśmiechu podczas tego trzygodzinnego spektaklu, to reagując na tekst, a nie na sytuacje sceniczne. Szukanie wyrazistości we wrzaskach, bezładnej bieganinie czy przepychaniu się aktorów po scenie, to droga na manowce. Szczególnie, kiedy jednocześnie nie widać tutaj przemyślanych postaci. Nic więc dziwnego, że szczególnie w scenach wymagających reagowania na siebie, aktorzy bywają prywatni. Naszkicowane tu i ówdzie postaci są w rezultacie niekonsekwentne. A szczególnie jest to widoczne, kiedy aktorzy zapominają, że grają intelektualne i etyczne prymitywy. Choćby Anna Lenczewska jako Irenka, w scenie śpiewania nad trumną. Najskuteczniej w gronie rodzinki pazernej na pieniążki najbogatszego we wsi swej postaci zdaje się bronić Jan Mancewicz . Być może dlatego, że karykaturalność jego Lesia została posunięta najdalej w stronę neandertalczyka. Zaskakująco obok spektaklu przechodzi Doktor -Mariusz Szafarz. Nijak w jego odrębności nie mogłem dostrzec kreacji. Prawdopodobne zmęczenie życiem wygląda raczej na zmęczenie w ogóle i wyłączanie się Doktora z tego, co dzieje się wokoło i po prostu przeszkadza. To tak, jakby ze sceny po podniesieniu kurtyny zapomniał zejść np. elektryk. Rola Miłosza Tatarki, rzeźnika, który postanowił poprzez swoją udawaną śmierć podglądać swoich bliskich zdaje się być wymarzonym "samograjem" dla Pawła Sanakowicza, gościnnie występującego w Tarnowie. Pasowana fizyczność, komplementarna jowialność i... efekt taki sobie. Być może owo jednoznaczne zdefiniowanie bohaterów - oni źli, a on dobry, zaszkodziło tej postaci najbardziej. Chociaż jego "problem" jest zdecydowanie najpełniej uwiarygodniony. Bardzo dobrze widać to w jego rozmowach ze Śmiercią. Myślę, że dlatego, iż Robert Żurek w swej doskonałej kreacji "pani z kosą" najwięcej wymaga od partnerów na scenie, l kiedy się pojawiał, to zaczynał się prawdziwy teatr.

Finałowa, akordeonowa piosneczka to perełka. Szkoda tylko, że za chwilę zagłuszona oklaskami i orkiestra dętą. Gdyby cały spektakl wyprowadzono z klimatu i sensu tej piosneczki, moglibyśmy być może mówić dzisiaj o scenicznym wydarzeniu w Tarnowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji