Artykuły

Kraków. Dwanaście stacji za Pyskowicami

Gdy wyruszy się pociągiem, między Opolem a Krakowem jest obszar, w którym można zaginąć, przepaść zupełnie, znaleźć się we wnętrzu lewiatana, wśród flaków świata. Przewieźć ten opolski świat do Krakowa jest niezmiernie trudno.

Tomasz Różycki napisał poemat o Opolu, swoiste requiem dla swojej babci, dla rzeczywistości dziadków pochodzących ze Wschodu - obraz, który wymyka się ostatecznemu zamknięciu w słowach, zapada się gdzieś w głąb znaczeń. Na dodatek cały ten świat przeszłości naznaczony został piętnem zagłady. Różycki pokazał jednak, że można odwoływać się do niego z nostalgią, śmiać się z niego czy patrzeć nań z dystansem - i to wszystko równocześnie. W jego książce ten osobisty ton, pamięć miejsc, osób, wspólna pamięć o tych, których zna się już tylko z opowieści, istnieje prawie namacalnie. W spektaklu Evy Rysovej takiego konkretu odczuwania pamięci nie ma. Nie udało się go przenieść, a może nawet takie przeniesienie jest w ogóle niemożliwe. Opole, Babcia, Ciocia Malwinka, Wujek - wszyscy tracą ów czar osobistego dotknięcia, własnego wspomnienia z głębi przekazanej pamięci pokoleń. Stają się figurami czasem bardzo wyrazistymi, które wydają się nam, widzom, drogie, serdeczne, ale nie są "naszą babcią". Właściwie to niemożliwe, by tak się stało - literatura rządzi się nieco innymi prawami niż teatr. Eva Rysova i Mateusz Pakuła - adaptator poematu - spróbowali więc na odmiennej zasadzie uzyskać siłę osobistej opowieści, oddalając ją od jednostkowej, osobistej pamięci, uniwersalizując ją w stopniu o wiele większym niż w książce.

W spektaklu Starego Teatru stale obecny jest filmowy obraz narratora, wyświetlany z tyłu sceny. Narrator jest wszechwiedzący, jest pantokratorem tego świata. To on tworzy akcję i kieruje nią, mówi wiele i bezsprzecznie rządzi całym stworzonym przez siebie uniwersum - jest ono jego wspomnieniem, jego refleksją, jego kreacją. Może, na przykład, pozwolić sobie zatrzymać Wnuka w pół kroku nad kałużą, a akcję przenieść w inne miejsce. Dopiero po pewnym czasie wrócić, i pozwolić Wnukowi wyruszyć w dalszą podróż. On też przecież kreuje bohatera - Wnuka (siebie?). Narrator opisuje z zewnątrz cały świat, ale potem wyjdzie na chwilę, zostawiając postaci sobie, by ostatecznie, od mniej więcej jednej trzeciej spektaklu, zniknąć. Stworzony przez niego świat niejako uniezależnia się. Poetycka wyobraźnia zostaje uwolniona. Od tego momentu będą w niej panować coraz bardziej oniryczne, tajemnicze, groteskowe zarazem prawa. Wnuk przestanie być konstruktem poetyckim, stanie się podmiotem odpowiadającym za swoje czyny i przeżywającym historię na własny rachunek.

W spektaklu Starego Teatru jest jeszcze jedna "zewnętrzna" postać - Zawiadowca (Andrzej Rozmus). Zapowiada kolejne stacje poematu trochę jak konduktor w pociągu. Jest na zewnątrz kreowanego świata, ale nie rości sobie możliwości ingerowania weń. Na koniec jednak wypowie jedno zdanie w roli nieżyjącego Dziadka bohatera.

Te nawiasy wobec budowanego świata są bardzo potrzebne. Kształtuje się on, przelewa, przemienia, raz po raz próbuje udowodnić swoją realność, nawet wobec nas widzów - będziemy częstowani pierogami, niezbędnym atrybutem rodzinnego, piątkowego obiadu. Ale w gruncie rzeczy pozostaje on światem zewnętrznym wobec naszej wyobraźni. To pulsowanie świata na granicy kreacji, samodzielności, teatru, gry jest bardzo ciekawe, pozwala na większy niż w książce dystans.

Twórcy przedstawienia bardzo mocno przesunęli jeszcze jedną granicę - dowcipu i śmiechu. Spektakl jest ogromnie śmieszny, momentami rubaszny. Publiczność i aktorzy bawią się doskonale. Ale ten śmiech w sposób niekontrolowany zaczyna rządzić światem, nie sposób się z niego otrząsnąć - całkowicie zawładnie odbiorem widza. A przecież książka Różyckiego, choć także skrzy dowcipem, to jednak takim, który potrafi ustąpić pola, gdzieś na dłuższą chwilę się zapodziać. W spektaklu przeciwnie - gdy dowcip zyskuje aktorski, dosadny wyraz, gdy przemawia poprzez konkretne sytuacje, gubi się ta dziwna eteryczność i niejednoznaczność, równoczesność (coś jest wesołe i smutne zarazem) świata Różyckiego. To "przedobrzenie" powoduje rozrost cielesności świata, panowanie na scenie groteskowego realizmu.

Wypada opowiedzieć, choćby w największym skrócie i uproszczeniu, dokąd prowadzi te dwanaście stacji w spektaklu w Starym Teatrze. Wnuka poznajemy, gdy uda się do swojej Babci, potem Cioci. Ciocia informuje, że przyjechał ksiądz z ich rodzinnej parafii Gliniany, obecnie na Ukrainie, w której były z Babcią ochrzczone, a w której właśnie remontowany jest kościół. Podczas obiadu zapada decyzja, że ktoś powinien zebrać całą rodzinę, porozrzucaną na Śląsku Opolskim, by wspólnie mogli ruszyć na Wschód. Babcia rozgłasza, że będą tam też prezydenci Polski i Ukrainy, że może nawet papież... Że nastąpi wielkie pojednanie narodów. Zadaniem, by wezwać całą rodzinę, zostaje obdarzony Wnuk (w spektaklu "ja pojadę" powie narrator z ekranu, więc Wnuk trochę wbrew woli zostanie emisariuszem). Jedzie najpierw do Prudnika. Po wielu perypetiach, po zgromadzeniu licznej rodziny, pociąg rusza na Wschód. Ale wszystko coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości. Podróż staje się wielkim eschatologicznym przedsięwzięciem. W pociągu zasiądą wszyscy żywi i zmarli, mieszkający w Glinianach czy Zadwórzu. Wnuk spotyka w kolejnych przedziałach dawno odeszłych, spotyka swego Dziadka - maszynistę, którego mundur odnalazł w altance na działce i teraz go nosi.

W spektaklu bardzo mocno uwypuklony zostanie motyw zagłady. Stacja jedenasta - tu już nie pojawią się aktorzy, ale jedna dziewczyna, modulując elektronicznie swój głos, wykreuje przestrzeń dźwięków, który przytłoczy wszystkich siłą dźwięku i mrokiem. "Przyszła zagłada" - ogromnie wzmocnionym głosem wwierca się w uszy widzów. Zagłada ogródków działkowych przez buldożery stanie się metaforą zagłady świata, który był, a który istnieć już nie może. Elektroniczny zgiełk dźwięków zbiera jakieś ukraińskie motywy i mrok. Scena jest prawie całkiem wyciemniona, tylko spotworniały, ogromny cień wieszczącej zagładę aktorki kieruje dalszą drogę w niebyt.

Moc i nastrój grozy z tej sceny przeniesie się na kolejny fragment spektaklu - Stację dwunastą. W spektaklu o wiele mocniej niż w książce wybrzmiewa ten wątek zagłady. Trochę waham się, czy użyć tego słowa - również ludobójstwa. Wnuk będzie opowiadał o kolejnych przedziałach, w których będą jechali na Wschód dawni mieszkańcy Glinian, Zadwórza. Dziesiątki nazwisk, czasem krótkich opowieści. Jak apel poległych. W końcu rozsunie się tylna ściana sceny - zobaczymy ustrojonych i ustawionych jak na starym pamiątkowym zdjęciu bohaterów podróży. Wszyscy pełnym głosem śpiewają ukraińską pieśń Oj w polu drzewo.

Paradoksalnie, na koniec, po zagładzie, świat ów, przez pamięć Wnuka (i może naszą) odradza się, staje się na nowo, na nowo zostaje przywołany. Jakby eschatologia złączyła się ze zmartwychwstaniem w pamięci. Jakby świat umierał, ale nie umarł całkiem. Równocześnie ta podróż okazuje się podróżą Wnuka ku czemuś, czego sobie nie uzmysławiał, a co w nim tkwiło. Ku jakiejś wspólnocie plemiennej, wspólnocie pamięci. Brzmi to trochę patetycznie, w opisie, ale - i w spektaklu, i w książce - ten patos łagodzony jest przez dowcip, dystans i osobiste zaangażowanie, osobiste uczucia rodzinne (to głównie w książce). Na koniec Wnuk spotka swojego Dziadka: "To tutaj, tu będziemy mieszkać, dalej nie jedziemy".

Opowiadam o dramatyczności i przejmującym charakterze scen, ale, paradoksalnie, czułem się w Starym Teatrze równocześnie trochę zawiedziony. Brakło może wieloznaczności, wszystko wydawało się przerysowane, dociśnięte, "pośmiane". To rozdarcie przekładało się na wiele innych elementów spektaklu. Na przykład o rolach aktorów wypada napisać dobrze, choć i tu ten rys nadmiaru pojawia się nieustannie. W przyjętej konwencji stworzyli role bardzo mocne, jednoznaczne, dosadne. Pewnie mieli dużo uciechy, pracując nad spektaklem, bo skrzy się on od dowcipu, związanego nie tylko z treścią poematu. Ale ten dowcip przerósł momentami sens.

Trudno zapomnieć Babcię, krzątającą się pogodnie i ciepło, z miłością, by nakarmić wnuka, a potem wieszczącą proroctwa dla Polski i świata całego. Albo Kuzyna z Prudnika, który prowincjonalnym szykiem ze Śląska Opolskiego charakteryzuje postać lepiej, niż tysiące słów. Albo Pan Antonów - szalony majsterkowicz, próbujący przestawić maszynę świata i pędzący bimber jak alchemik w laboratorium, lub może raczej jak Schulzowski demiurg. No i jeszcze Ciocia, a później Kierowca autobusu, wiozącego Wnuka przez podopolskie zaułki. Jest i Kuzynka Biedka, której nieszczęścia są już wręcz przysłowiowe, przeradzająca się w Pannę Zagładę - na wskroś nowoczesną i straszną. I jeszcze Wujek, monumentalny kucharz przygotowujący pierogi, a zarazem autystyczny samotnik. Cała ta galeria postaci, których ról opisać w pełni się nie da, tworzy niesłychanie silne, jaskrawe charaktery. Gesty proste, znane, oswojone, ale pokracznie wyolbrzymione. Jakby leciutka karykatura, która nadaje znamion na progu ciepłej parodii. Lidia Duda (chyba najlepsza rola w tym spektaklu), Marcin Kalisz, Andrzej Hudziak, Urszula Kiebzak, Zuzanna Skolias, Zbigniew Kosowski (lub Ryszard Łukowski) - każdy z nich miał w przedstawieniu kilka brawurowych minut.

Właściwie reżyserka mieści się w przestrzeni zdarzeń z poematu Różyckiego. Może poza jedną sceną, która została przedobrzona w realizacji. Gdy Wnuk opowiada o mrówkach, twórcy przedstawienia nazbyt nachalnie chcieli przywołać skojarzenia z "Pana Tadeusza". Wnuk wyszukuje mrówki na ciele Babci, angażując się w końcu w erotyczną sytuację. Scena sama w sobie, owszem, dowcipna, zagrana ładnie. Ale niweczy coś, co w świecie poematu Różyckiego było oczywiste: można kpić z wszystkiego, ale pewnych granic się nie przekracza. "Wszędzie tak było, ale nie u nas" - mówiąc o Opolu, a dokładniej o jego specyficznym kresowym środowisku, wykrzykuje Wnuk. Tu wciąż rodzina, najstarsi są szanowani. Przełamanie tej bariery w scenie z mrówkami działa na niekorzyść spektaklu.

Czasami jednak przekraczanie granicy wychodziło na dobre. Zwłaszcza w scenach z Wujkiem - wsobnym, prawie nie rozmawiającym z rodziną, ale równocześnie rubasznym, niesłychanie siermiężnym. Scena przyrządzania pierogów jest w spektaklu jedną z najbardziej brawurowych. Oprócz tego, że słyszymy, jak robi się pierogi, zostaje to zademonstrowane, ale w stylu iście gargantuicznym. Ogromne ilości mąki, butla z syfonu, z którego raz po raz Wujek celuje w ten mączny wulkan, wzbudzając obłoki pyłu. W innej ze scen, gdy cała rodzina będzie decydowała, jechać czy nie jechać, Wujek tubalnym głosem najpierw oznajmi, by nie jechać, a potem, "jechać" - pada chyba najbardziej niepoprawna politycznie wypowiedź ("Jechać całą kupą! Lwów odbić! Wypędzić! [...]") . Nikt jego słów nie bierze poważnie - choć tubalność głosu przytłacza wszystkich. Ale Wujek jest trochę jak Dulski, zepchnięty na ubocze. W tym domu cicho rządzą kobiety.

Głównym bohaterem "Dwunastu stacji" jest Wnuk (Wiktor Loga-Skarczewski). Nie przez przypadek to wnuk, a nie syn. Oddalenie od czasów "mitycznych" powoduje, że dystans staje się tak samo mocny jak fascynacja. Zdążanie do miejsc, w których nigdy wcześniej nie był, jest związane z przekazem osób starszych, ale też bliskich, z którymi łączy go czułość, ciepło, ale wobec których trudno zachować mu brak dystansu. Poszerzanie obszaru doznań, olśnień, wspomnień (przekazanych, nie swoich) stanowi o jego osobistej podróży. Wiktor Loga-Skarczewski gra postać bardzo sympatyczną, trochę lekkomyślną, roztrzepaną, wciąż jeszcze niezakorzenioną w życiu. Coraz mocniej wchodzi w świat przeszłości (uniezależniając się od narratora), by w końcu samemu, w ostatnim monologu, wykreować świat mityczny, który staje się realnym krajobrazem jego własnych wspomnień, jego dziedzictwem. Pamięć pokoleń daje się dotknąć, odszukać, staje się pamięcią wspólną rodziny, ale teraz również własną. Ogromnie patetycznie brzmią te słowa, unieważnione w spektaklu przez dystans, obezwładnione śmiechem. Ale bez nazwania tego czegoś, co tkwi w głębi tekstu "Dwunastu stacji", trudno patrzeć na ten spektakl poza kategorią komedii (nawet jeśli jest to komedia przedniej jakości).

Scenografia podkreślała dwuznaczność świata, dzieląc przestrzeń na dwie osobne części. Zawiadowca traktował nas jak swoich, był obok, zwracał się do nas, widzów. Opole było na wyciągnięcie ręki, przed publicznością. Tu, na proscenium, Babcia gościła Wnuka, tu rodzina radziła, kto ma jechać. Zaś w głębi, raz po raz, odsłaniały się odległe przestrzenie, a to mieszkanie-laboratorium Pana Antonowa, a to daleka rodzina. Ta przestrzeń wreszcie zmieniła się w kolejne przedziały, w których zasiedli podróżni na wschód, do domu, by w ostatniej scenie rozewrzeć się jak wielkie drzwi, gdy cała rodzina śpiewała ukraińską pieśń, pozując do uroczystego zdjęcia. Pamięć wciąż tam trwa, wciąż wszyscy są razem. Wnukowi udało się tam dotrzeć, poza tę barierę - i trochę odczuć i zrozumieć.

Po obejrzeniu spektaklu pozostaje rozdwojenie: radość i niedosyt. Coś ciekawego się zdarzyło, ktoś spróbował zmierzyć się z niejednoznacznością świata, bez tezy, bez nachalności sądów, ze szczyptą nostalgii i poezji. Ale przecież mogło być lepiej, nie tak jednoznacznie, nie tak jednostajnie rubasznie.

Tadeusz Kornaś - były redaktor naczelny "Gazety Teatralnej. Didaskaliów". Autor książki "Włodzimierz Staniewski i Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice" (2005).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji