Artykuły

Tatuś nie może być pijany

- W Polsce wszystko zostało skoncentrowane w Warszawie. Żyjąc na prowincji, warto mieć lawetę i zarabiać na popsutych warszawskich samochodach. Ale ponieważ ani pan, ani ja nie mamy lawety, to siedzimy w Warszawie - mówi warszawski aktor PAWEŁ KRÓLIKOWSKI.

Paweł Królikowski - ur. 1961, aktor filmowy, telewizyjny, teatralny. Zadebiutował rolami chuligana w'Dniu kolibra' w 1984 r. Zasłynął rolami wnikliwego dziennikarza w serialu 'Czwarta władza', onkologa w 'Na dobre ina złe', policjanta Igora Rosłonia w 'Pitbullu', gliniarza w'Fałszerzach - powrót Sfory' i Kusego w 'Ranczu'

Czy pana siłą jest naturalność i szczerość?

- To nieroztropne zadawać takie skomplikowane pytania.

A dlaczego powiedział pan to dopiero po dłuższej chwili namysłu?

- Pytanie jest złożone, dlatego zacząłem podejrzewać, że pan nie wie, o co pyta.

Andrzej Wajda powiedział, że bohaterowie Dostojewskiego, żeby dowiedzieć się, co myślą, muszą zacząć rozmawiać.

- A ja słyszałem, że gdzie rodzi się słowo, tam myśl umiera.

Zapytałem pana o naturalność i szczerość, bo kiedy rozmawialiśmy wcześniej, tłumaczył pan brak czasu chałturami. Mało kto zdobywa się na taką otwartość.

- Chałtura jest określeniem potocznym, które mi się podoba, bo jest w nim zawarty posmak sowizdrzalskiej wolności. Generalnie jednak kryje się za nim ciężka i odpowiedzialna praca. Każdą wykonuję, na ile to możliwe, rzetelnie.

A ma pan, na własny użytek, hierarchię aktorskich zajęć - na przykład taką: teatr, film, serial?

- Nie.

To ciekawe, bo kiedy wchodził pan do zawodu aktorskiego, Łomnicki, Holoubek, Zapasiewicz wyznaczali właśnie taką hierarchię. Pan nie marzył o Konradzie, Kordianie i Hamlecie?

- Te wysokie postumenty nie pasowały mi do zawodu, który chciałem uprawiać, aczkolwiek patrzyłem na nie z podziwem. Bliski byłem nawet modlitwy. Siebie widząc raczej w roli opowiadacza albo przeżywacza interesujących historii. Chciałem zachwycać ludzi, pokazując coś fascynującego.

To pan chciał być amerykańskim aktorem!

- Nie, dlaczego? Ja jestem ze Zduńskiej Woli. Moje miasto ma więcej wspólnego z Żydami, Niemcami niż z Ameryką. Z tkactwem, z łódzką manufakturą. Z Białegostoku i Podlasia to byli Amerykanie najsłynniejsi, ale nie ze Zduńskiej Woli.

Co to znaczy, że był pan bliski modlitwy?

- To się brało z tego, że byłem chłopcem niepokalanie wychowanym w nauczycielskiej rodzinie.

Traktował pan telewizję nabożnie, jak ołtarz?

- Nie będę się od tego odżegnywał. Najbardziej podobały mi się polskie seriale: 'Niewiarygodne przygody Marka Piegusa', 'Pan Samochodzik' we wszystkich odmianach, 'Wakacje z duchami', 'Podróż za jeden uśmiech'. Ale także te dla dorosłych, choć już jako dziecko, nie wiedzieć czemu, podśmiewałem się z 'Kapitana Sowy na tropie' i 'Stawki większej niż życie'.

Jechałem kiedyś nocą do Jarocina, pomyliłem pociągi i obudziłem się w Zduńskiej Woli Karsznice. Nie wiedziałem, gdzie jestem, a okazało się, że to centralny węzeł kolejowy i wszędzie można stamtąd pojechać. Miał pan taką świadomość, wyjeżdżając z domu na studia?

- Karsznice są dzielnicą Zduńskiej Woli, która słynie z centralnie położonego węzła kolejowego, ale także i z tego, że powstał tam jeden z odcinków serialu '07, zgłoś się'.

To był jakiś lokalny mit?

- Chyba nie, ale magia faktu, że przyjechali tam filmowcy, jest chyba niepodważalna?

Brał pan udział w tym magicznym zdarzeniu?

- Nie, i do dziś tego żałuję!

Żarty pan sobie z magii robi! Proszę opowiedzieć, i to poważnie, o Zduńskiej Woli.

- Moje rodzinne miasto ma dość przestronne ulice obsadzone pięknymi drzewami, które od wiosny do późnej jesieni zacieniają chodniki. To są wymarzone aleje do powolnych spacerów, rozmów i rozmyślań z miłymi osobami. W latach 50. i 60. Zduńska Wola aspirowała do miana małej metropolii przemysłowej, do czego prawo dawało jej kilka dużych zakładów przemysłu włókienniczego. Potem wszystko umarło. Ale miasto pozostało urocze, zadbane i wracam do niego z sentymentem, choć głównie z powodu rodziców.

Czuło się powojenną wyrwę po żydowskich sąsiadach?

- Ludność się wymieszała, ale pamiętam, że jako uczeń liceum na kolejnych wagarach trafiłem na zarośnięty żydowski cmentarz. Zauważyłem też, że okoliczni sąsiedzi porobili z macew ogrodzenia i chodniki. Napisałem o tym w szkolnym wypracowaniu. Mojej polonistce bardzo się podobało, ale kazała mi napisać jeszcze raz - inne.

Rodzice nauczyciele - jaka to sytuacja?

- Najpierw zaowocowała ciekawością świata, a potem rozczarowaniem, bo rodzice jako nauczyciele starej daty opowiadali mi o tym, jak powinno być. Okazało się, że jest trochę inaczej. Dziwił mnie dysonans między autorytetem, jaki mieli, i niepasującą do niego sferą materialną. Miałem poczucie, że mama i tata są bardzo ważni, bo wprowadzają młodych ludzi w dorosłe życie, a nie było ich stać na samochód. Dla małego chłopca, który miał fioła na punkcie motoryzacji, to był poważny powód do rozczarowania.

O jakim samochodzie pan marzył?

- O czerwonym, włoskim. Dwuosobowym. Bez dachu. Zrealizowałem to marzenie, mając 40 lat.

Myślał pan, żeby jeździć z bratem?

- Mam jeszcze siostrę.

Z Rafałem zawsze byliście tacy inni?

- Zawsze była między nami różnica sześciu lat. To się jeszcze nie zmieniło, chociaż pracujemy nad tym. 12-letni chłopiec niewiele ma wspólnego z sześcioletnim bratem, a młody ciągle za nim łazi, bo mu starszy imponuje. Kiedy miałem 18 lat, było podobnie, a potem wyfrunąłem z domu na studia.

Był taki czas, że o Rafale mówiło się więcej niż o panu.

- Chwała Bogu, bo martwiłem się o młodszego brata.

Debiutował w 'Pierścionku z orłem w koronie' Wajdy.

- Ja też zacząłem nie najgorzej, ale że mam mniej elastyczną naturę, zrezygnowałem z zawodu i pracowałem jako reżyser w telewizji.

Debiutował pan w 'Dniu kolibra' nagrodzonym w Chicago. Pojechał pan odebrać laury?

- Inną miałem nagrodę. Szkołę życia. Graliśmy w grupie kilku chłopców. Zdjęcia odbywały się we Wrocławiu. Mieszkaliśmy w słynnym hotelu Monopol. Odwieziono nas z planu, braliśmy z recepcji klucze, gdy na mieście była zadyma w pierwszą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Nagle zomole wpadli do hotelu. Kiedy zobaczyli grupkę młodych chłopaków, tak nas stłukli, że nie chce mi się opowiadać. Zapudłowali nas na 48 godzin. I tak mieliśmy szczęście, bo mogliśmy wylądować w areszcie na trzy miesiące. Podczas rozprawy podstawieni zomowcy twierdzili, że widzieli, jak rzucaliśmy kamieniami w ich samochody. Wcześniej, w więźniarce, obcięli mi scyzorykiem włosy, a kolegę tak kopnęli w brzuch, że trzeba go było myć szlauchem. Całe honorarium musieliśmy wydać na opłacenie kolegium. Taką dostałem nagrodę za udział w młodzieżowym filmie 'Dzień kolibra'.

Dlaczego zrezygnował pan z aktorstwa i robił młodzieżowy program 'Truskawkowe studio' jako autor i reżyser?

- Na początku myślałem, że to ogromna degradacja zostać telewizyjną kurwą.

Czuł się pan telewizyjną kurwą?

- To były lata 80. Pracownicy telewizji nie mieli czystych rąk. Aspirowałem do pracy na ogólnopolskiej antenie, a skończyło się na lokalnym ośrodku we Wrocławiu. Ale później odnalazłem radość w tworzeniu programu dla młodzieży i dla dzieci. To był czas, kiedy mi się dzieci rodziły. To było po części dla nich. Nie czułem się też dojrzały do konkurowania w produkcjach dla dorosłych. Miałem jeszcze ochotę pobyć chłopcem.

Od początku planował pan piątkę dzieci?

- Nie, ale parę razy się nad tym zastanawiałem. Z moją żoną z kilkoma rzeczami sobie nie radzimy. Zdarzają się iskrzenia, krzyki, awantury, ale przekonanie, że urodziny dziecka są darem, łączyło nas zawsze. Przychodzenie dzieci na świat przypomina pierwsze spotkanie z ukochaną dziewczyną. Można mówić o potrzebie emocjonalnej. Racjonalnie łatwo byłoby ją podważyć, ale racjonalność jest wykastrowaną kukłą, a życie dużo bardziej pogodne, niż nam się wydaje.

Zazwyczaj pary myślą, że nie stać ich na wychowanie wielu dzieci.

- Miałem bezczelne poczucie, że z moją żoną damy sobie radę. Choć, jak się okazało, nie jest to takie proste.

Wielodzietność łączy się z religijnością?

- To jest o wiele szerszy temat, niż się panu wydaje. Dlatego powiem, że się łączy, i na tym poprzestaniemy.

Zaharowywał się pan dla dzieci?

- Bywało. Dopiero ostatnio pozwoliłem sobie zrezygnować z dobrze płatnej roboty.

Wie pan, jak być dobrym ojcem?

- Nie. Ojcostwo to jest taki zegar, którego wskazówek nie widać. Słychać tylko tykanie. Może to jest bomba, a może tylko zegar. Nie wiadomo.

W jakim wieku są pana dzieci?

- Od 21 lat do dwóch i pół roku. Najstarszy syn się ostatnio wyprowadził. Reszta męczy się z rodzicami.

Co panu mówią dzieci?

- Żeby to wyłowić, trzeba wielośladowych magnetofonów, a tak, podejrzewam, mogłoby powstać wrażenie chaosu.

Jak doszło do tego, że w telewizji wrocławskiej nakręcił pan dokument o policjantach?

- To była odskocznia od codziennej pracy. Film nazywał się 'Gończe psy' i był o traumatycznych doświadczeniach w życiu policjantów. Pamiętając swoje spotkanie z zomowcami, zawsze myślałem o nich jak najgorzej i zadawałem sobie pytanie, czy w policji pracują ludzie. W końcu postanowiłem sprawdzić. Spotkałem kilka fajnych dziewczyn oraz kilku chłopaków. Zrobiłem dokument o tym, jak praca w policji i kontakt ze złem mogą złamać kręgosłup psychiczny.

To było doświadczenie reżyserskie, ale i dziennikarskie, reporterskie. Niedługo potem zagrał pan w 'Czwartej władzy'.

- Wyrzucili mnie z telewizji, a Witek Adamek szukał aktorów do miniserialu na podstawie - nazwę to szumnie - prozy Piotrów Pacewicza i Najsztuba. To była fajna produkcja, choć nie do końca dopieszczona.

Gładko przeszedł pan do całej serii filmów kryminalnych - 'Odwróconych', 'Świadka koronnego', 'Fałszerzy' i 'Pitbulla'.

- Zdecydowały warunki zewnętrzne.

Jakie?

- Skończyła się moda na obsadzanie przystojniaków w roli policjantów. Przyszedł czas na dziwaków.

Pan jest dziwakiem?

- Jak poznałem prawdziwych policjantów operacyjnych, przekonałem się, że to są dopiero modele. Widząc ich, nie dałby pan wiary, że to są policjanci operacyjni z wysokimi szarżami, wykształceni, wpływowi. Nie wyglądają na to, kim są. Dobrze się konspirują. Ale nie tak dobrze, bym myślał, że są aniołami.

Co ich ciągnie do policji?

- Nie wiem. Chciałoby się powiedzieć, że trzeba mieć źle poukładane w głowie. Ryzyko w tej pracy jest przecież potworne!

Daje znać o sobie uzależnienie od adrenaliny i życiowych toksyn?

- Raczej predyspozycja wsparta ciężką pracą i zdolnością koncentracji w ekstremalnych warunkach.

Jaką mają motywację - chcą być stróżami porządku publicznego?

- Do pewnego momentu tak, a potem wchodzi w grę instynkt łowcy.

Rozmawiał pan o tym z policjantami?

- Znamy się. Ostatnio na jednej ze stacji benzynowych zainscenizowali obławę na Kusego. Narobili mi strasznego obciachu.

Kiedy się ogląda 'Pitbulla', można się pochlastać z rozpaczy. Jak się pan czuł na planie, w tym przerażającym morzu zła?

- Trzeba do tego podchodzić profesjonalnie.

Można pracować higienicznie w takich warunkach?

- Trochę nie. Czasem nas bolały pomysły Patryka Vegi. Dom, w którym mieszka 70 psów. Zdjęcia z małym dzieckiem w kostnicy. Korpus w szafie - głowa w reklamówce w wiśniowej galaretce. Przesłuchanie chłopca grającego mordercę matki, o którym wiedziałem, że matkę mu zamordowano. Jednak Vega wiedział, co robi, i efekt był fenomenalny.

Zastanawia się pan w podobnych sytuacjach, po co to wszystko?

- To są bolesne doświadczenia, ale bez bólu nie byłoby kina. Jak pan zacznie pisać, że jest ładna pogoda i świeci słońce, że spotkał pan rodzinę z dwójką dzieci jedzących lody na spacerze - może raz taki dynamiczny reportaż da się panu opublikować. I na tym skończy pan karierę w mediach. Chyba że zacznie pan drążyć, czy te lody nie są dwuznaczne, i zada pytanie, skąd te dzieci - czy czasem nie metodą in vitro zrobione? Wtedy taki reportaż doczeka się druku na pierwszej stronie. Starczy panu i na rodzinę, i na lody.

Co pan robił z kolegami w przerwach na planie?

- Nie mam kolegów.

Z nikim pan nie gadał?

- Trochę z Andrzejem Grabowskim.

O czym?

- Zdziwi się pan - o poezji. Miło nam było mówić wiersze Jesienina czy polskich poetów, śpiewać piosenki Marka Grechuty.

To zbyt piękne. Proszę powiedzieć, panie policjancie, skąd się bierze w ludziach zło?

- Z domów, z wychowania.

I starał się pan nie pokazać dzieciom złych rzeczy?

- Nie było do tego okazji. No, może kiedy w dawnych czasach przychodził do mnie ktoś na wódkę. Wódki nie należy pić przy dzieciach. W piciu wódki nie ma nic złego, ale tatuś nie może być pijany.

Pan o wódce, a narkotyki w każdym klubie.

- Przed narkotykami przestrzegałem i przestrzegam, mówiąc bardzo dosadnie o skutkach. Niejednokrotnie pokazywałem ofiary narkotyków, wszędzie, gdzie się dało. Manifestowałem, że wiem, jak się je wykrywa. Ale znam też takie sytuacje, że to dzieci przestrzegają rodziców przed paleniem marihuany. Wiedzą, skąd się bierze katar taty i mamy. Po 1989 r. pojawił się nowy typ obłudnego stylu bycia: w tygodniu wyprasowany garnitur, modna torba z laptopem, a w sobotę tatuaże i dragi.

A czy tradycyjna Polska pokazana w 'Ranczu', ta na rauszu po tanim winie, to już patologia czy tylko rozpacz z powodu braku życiowej perspektywy?

- Zawsze mnie drażniło, że Warszawa jest bogatą wyspą w morzu polskiej biedy. A jednocześnie zdaję sobie sprawę, że daje szansę najodważniejszym. Dlatego mieszka tu podobno 4 mln ludzi związanych ze stolicą poprzez pracę. Jeśli chodzi o moją branżę, nie chciałbym mieszkać poza Warszawą. Nigdy nie wróciłbym do Wrocławia. Dla aktorów jest okropnym miastem. Zapyziałym. Zakompleksionym.

Ma Teatr Polski, Współczesny.

- To są, proszę pana, puste maski. Nie dam się nabrać ani na Wrocław, ani na Poznań, ani na Gdańsk i Kraków. Te miasta są ofiarami decyzji, a może braku odpowiednich decyzji w 1990 r. Za miarę demokracji uważam równy udział regionów w ogólnokrajowych mediach, instytucjach, przemyśle. W Niemczech poza Berlinem kwitną Kolonia, Hamburg, Frankfurt. W Polsce wszystko zostało skoncentrowane w Warszawie. Żyjąc na prowincji, warto mieć lawetę i zarabiać na popsutych warszawskich samochodach. Ale ponieważ ani pan, ani ja nie mamy lawety, to siedzimy w Warszawie.

Gdyby nie był pan dobrym ojcem, doświadczyłby pan być może takiej historii jak bohater filmu 'Hel' - psychiatra narkoman, który po latach spotyka syna.

- Pozwoli pan, że zaprotestuję: nie wiem, czy jestem dobrym ojcem. Tak mogą powiedzieć moje wnuczki, jak umrę. Zdarzyło mi się parę grzeszków i mam wady charakteru. Ale ponieważ mam własne zdanie o problemach, które porusza 'Hel', to zagrałem.

Jakby pan nazwał te problemy?

- Niech pan zada inne pytanie.

Brak odpowiedzialności?

- 'Hel' jest o czarnej dziurze, która wsysa. Nawet nie ciekawiło mnie to, czy mój bohater się uratuje, i związana z tym nadzieja, tylko ten moment, kiedy do czarnej dziury włazi i co takiego tam odnajdzie, bo to jest naprawdę chodzenie po brzytwie. Czy naprawdę trzeba wchodzić do czarnej dziury, żeby odnaleźć światełko w tunelu? To jest ciekawe.

W naszej rozmowie przytoczyłem już Andrzeja Wajdę, który interpretuje Dostojewskiego, czas, żebym go zacytował: Człowiek nie potrafi być szczęśliwy, chce być nieszczęśliwy!

- Z tym Dostojewskim to pan przesadza, kolego redaktorze. Poczytajcie lepiej Konopnicką, a znajdziecie pocieszenie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji