Czas akcji: po II wojnie światowej.
Miejsce akcji: polska wieś.
Obsada: 1 główna rola męska, wiele epizodów.
Druk: Wiesław Myśliwski "Kamień na kamieniu", PIW, Warszawa 1994.
Powieść.
Narratorem jest Szymek Pietruszka - polski chłop z niewielkiej wioski. Jego opowieść jest pełna bezładnie przemieszanych, luźno ze sobą powiązanych wątków, przywoływanych poprzez najróżniejsze skojarzenia. Czasy, miejsca i ludzie mieszają się tu zupełnie dowolnie, a łączy je jedynie to, że zetknął się z nimi narrator. Jest to świat widziany oczami kogoś w rodzaju wolterowskiego prostaczka, wiejskiego filozofa. Wspominane wydarzenia są dlań okazją do snucia rozważań o naturze świata i ludzkim losie. Są tu przedstawione dzieje Polski od czasów rozbiorów do PRL, widziane oczami najprostszych i najbiedniejszych chłopów. Mimochodem wyłania się z tej opowieści tragiczna historii Polski i szalejących tu burz dziejowych. A tytułowy kamień na kamieniu? To słowa ulubionej piosenki narratora.
Szymek po powrocie ze szpitala postanowił wybudować rodzinny grób z prawdziwego zdarzenia. To jednak sporo kosztuje. Przeznaczył na ten cel odszkodowanie za nogi, srebrny zegarek - pamiątkę z partyzantki, nawet kawałek pola, ale jeszcze nie zebrał potrzebnej kwoty. Zastanawia się, co by tu na grobie umieścić, bo ostatnio wszyscy złote napisy dają. A u Kowalików to także krzyż ogromny postawili. Taki jak ten, na którym Niemcy jednego z partyzantów powiesili. Gdyby zresztą uciekał w drugą stronę, to by go nie dopadli, ale może go akurat w stronę krzyża gonili, a człowiek tam ucieka, gdzie go gonią.
Grób rodzinny powinien być duży, chociaż dziadków to już się tam nie pochowa, jak w czasie wojny "wszystkie groby na cmentarzu się wymieszały". Zresztą ze strony matki to Szymek dziadków nie znał. Dziadek jeszcze w zeszłym wieku zabił karbowego bo do babki się zalecał i musiał do Ameryki uciekać. Babka też za nim pojechała, ale się w morzu utopiła. A dziadek ze strony ojca to kabłąk do kosy wymyślił i straż pożarną założył. Dostał też jakieś papiery na ziemię, bo powstańców ratował. Dużo tego było, że dziedzicem mógłby zostać, ale zakopał gdzieś i nie pamiętał gdzie. Zresztą i nie było po co, bo przez pół wieku lepiej było nikomu ich nie pokazywać. Jak Polska nastawała, zaklinał ojciec, żeby sobie dziadek przypomniał, gdzie zakopał. Dziadek wszystko doskonale pamiętał, tylko tego jednego nie mógł sobie przypomnieć.
Szymek wspomina, jak kiedyś w partyzantce trzy dni w prawdziwym grobie siedział. Z kolegą z oddziału, w kucki musieli siedzieć, nogi poplątane, bo mało miejsca było. Jak byli na zwiadzie, to wpakowali się w obławę. Uciekli więc na cmentarz i schowali do świeżego murowanego grobu. Wytrzymać było trudno, bo ciasno i wszy gryzły okropnie. On to wytrzymalszy był, ale ten drugi z miasta, z wszami pewnie nigdy nie miał do czynienia, to się bez przerwy czochrał. Szymek wytrzymać już z nim nie mógł. Kazał mu przestać, groził, że zastrzeli a tamten, że mu wszystko jedno, niech strzela. To kazał mu wyobrazić sobie, że dłubie słonecznik, żeby czymś ręce zajął. Ten dłubał cały dzień i noc, ale później zauważył, że Szymek nie ma słonecznika i chciał mu też przynieść. Szymek próbował go zatrzymać, ale tamten poszedł. Pochował go później na tym cmentarzu.
Aż dziwne, że jemu przyszło się gospodarstwem zajmować, bo go ziemia nigdy nie ciągnęła. Brat Stasiek to się od małego na gospodarza zapowiadał, a on to tylko zdrowie miał takie, że nic go nie zmogło. Jak miał trzy lata, to indora złapał za szyję. Walka trwała długo i myśleli wszyscy, że już Szymek żywy z tego nie wyjdzie, a on indora zadusił. I śmierci nigdy się nie bał, nawet jak trzeba było po kolędzie w przebraniu chodzić, to on grał Heroda i Śmierć jemu kosą głowę ścinała. W partyzantce nieraz na gołej spał, przymarznięty budził, oczu nie mógł otworzyć, nogą ruszyć. Ale zawsze był silny - w czasie wojny aż siedem razy był ranny.
Droga wieś dziurawa i kręta była, a po bokach rosły akacje. Któregoś dnia przyszli i nową drogę zrobili. Zakręty powyprostowali, szerszą ze trzy razy zrobili i jeździ się po niej jak po stole. I teraz auta przez wieś pędzą, że przejść się nie da, ani z pola wyjechać. A same nieszczęścia przez tę drogę. To kurę zabiło, to kogoś ze wsi. Ale wcześniej te akacje ścinali. Chciał sobie Szymek jedną kupić, bo to drzewo twarde i mocne, ale wszystkie już ludzie pobrali, to ze złości wierzbę sobie starą kupił, gdzie podobno diabeł mieszkał. Dziadek mu opowiadał, jak za młodu nocą wracał, a tu go pan w cylindrze z laseczką zaczepił. Myślał dziadek, że to dziedzic tak po nocy spaceruje, ale on zaczął namawiać, żeby chłopy szły na panów, a jak mu wiatr cylinder zwiał, to dziadek rogi zobaczył i diabła przepędził.
A za kawalerskich czasów to się tą drogą rano wracało. Człowiek pijany szedł to i drogi nie zmylił, to się drzewa przytrzymał, to figury, a jak się zwalił to poleżał i na czworakach poszedł dalej. I droga sama zawsze do chałupy doprowadziła. A na zabawy to Szymek był pierwszy. Wszyscy się go bali, bo miał nóż sprężynowy i nikomu nie przepuścił. Ten nóż to go cztery wiązki czosnku kosztował, a matka potem lamentowała, że jej czosnek zginął. A zabawy to były! Człowiek się napił, najadł i pannę sobie zawsze jaką wybrał, nawet jak z kim innym tańczyła, to mu się pokazało nóż albo i pochlastało się go i nie miał nic do gadania. Bójki były na całego, że potem to ławki połamane zostawały a i niejeden nie przeżył. Jemu też się zdarzyło, że porżnięty trzy tygodnie na strychu leżał, bo trup się zdarzył i policja winnego szukała. Ale jak jest zabawa, to nie ma winnych. Wszyscy niewinni. Ojciec już na trzeci dzień gnał go do roboty, bo na chorobę najlepsza jest praca, a nie wylegiwanie. A jak pieniędzy na zabawę nie było, to się rodzicom kradło a to zboże a to jaja, a raz nawet ojca ulubionego psa hyclowi sprzedał. Wesoły był z niego chłopak, dziewczyny go lubiły i zawsze się z jakąś na noc umówił albo w żniwa się na bok poszło, okazja zawsze była.
Jak tę drogę zrobili, to się z pola zwieźć nie dało. Stoją wszyscy, wozy wyładowane, chcą przejechać, a tu samochody sznurem jadą. To Szymek się wściekł i nie czekając na wolną drogę zaciął konia i w poprzek drogi ruszył. Samochód przejechał mu po nogach, we krwi leżał, myśleli wszyscy, że nie żyje, a on się ocknął. W szpitalu potem dwa lata przeleżał.
W sprawie grobu postanowił napisać do braci w mieście, czy chcą leżeć we wspólnym, ale co im pisać? Człowiek dawno nie pisał, a tu jeden magister, a drugi inżynier, więc jak pisać skończył, poszedł pokazać synowi sąsiada, który się uczy w zawodówce, to może lepiej będzie wiedział jak się teraz pisze. Ale synowi sąsiada czytanie ciężko szło, a na koniec stwierdził, że grób się chyba przez "u" otwarte pisze. Po tym liście dawno nie widziani bracia przyjechali, ale tylko się kłócili, wszystko im się w chałupie nie podobało i jak zawsze zaraz pojechali. Tak też było wcześniej, jak Antek nagle powiedział, że wyjeżdża z domu, bo kolega z miasta mu napisał, że do roboty potrzebują ludzi - za godzinę już go nie było. Pognał do miasta zachwycony, że tam tylko osiem godzin pracują i jeszcze im za to płacą, a po pracy można iść do kina.
Po wojnie Szymek był milicjantem. Na wsiach robili rewizje u chłopów, szukając broni. Jak człowiek do chałupy wrócił, to nawet ręką nie miał siły ruszyć. Naprzewracali się stodół, chlewów, strychów i chałup. A stodoły po żniwach pełne, strychy zapchane po zbiorach. A jak się chłopa zapytało, czy broń ma, to się na Matkę Boską przysięgał, że czegoś takiego nawet nie widział. A w piecu pistolet, w kufrze granaty, na strychu karabiny. Wszędzie coś poutykane. W psich budach, sieczkarniach, żłobach, dziuplach. Z trupów wszystko pozbierali. Wnyków już nikt na zające nie zastawiał, tylko każdy z karabinu strzelał. Prawie każdy z bronią wtedy chodził, na jarmark czy na wesele, czy po drzewo do lasu. Pastuchy na pasionkach wszyscy pistolety za pazuchą mieli. Dzień w dzień jakaś strzelanina była. Jak kiedyś ktoś miał zadrę do kogoś, to w najgorszym razie podpalił, a teraz strzelał. O panny, o długi, o miedzę, o wszystko się strzelali. Po każdej zabawie kilka trupów było. Szymek poszedł do milicji, bo myślał, że praca lżejsza niż na roli, a tu po paru miesiącach już się oficerki zniszczyły.
A Stasiek, najmłodszy, to jakby był do ziemi stworzony. Czego inni o pracy na roli musieli się uczyć, on zawsze umiał. Ziemię kochał. Ojciec myślał, że on na gospodarstwie zostanie. Ale on jak podrósł, też do miasta uciekł, mówił, że Polskę jedzie budować.
Po wojnie to wszystko było zniszczone - i sady, i stodoły, i wozy, bo ludzie drewna na ziemianki potrzebowali. Chodzili ludzie po wojnie i swojego szukali. Szymka wysyłali, bo on jeden buty miał. Poszedł butów dla Staśka szukać, bo chłopak do szkoły nie miał w czym iść. Wszędzie pełno trupów leżało, ruskich i niemieckich, ale każdy już bez butów i do każdego w śniegu ścieżka udeptana. To Szymek musiał w końcu pożyczać Staśkowi swoje oficerki, a on przez ten czas w domu siedział i z nudów się za fryzjerstwo wziął, bo z wojny brzytwę i nożyczki przywiózł. Wszyscy po wojnie byli zarośnięci i zawszeni, to i klientów miał mnóstwo.
A jak wojna przyszła, to się Szymek ucieszył, bo mógł powiedzieć ojcu, że w polu nie będzie pracował. Ojciec go puścić nie chciał, jak go zabiją, to rąk do roboty zabraknie. Wspomina, że w czasie poprzedniej wojny, to starczyło sobie oko wykłuć albo palec uciąć i do wojska nie brali.
Pietruszki z Prażuchami zawsze się o miedzę kłócili. Jedni drugim zaorywali, jedni na drugich się mścili. Ojciec kiedyś Prażucha batem strzelił, a on ojca pchnął widłami. To się odgrażał - niech no tylko Szymek dorośnie, to im pokaże. I rzeczywiście, jak dorósł, tak go trzasnął między ślepia, że wstać nie mógł. To on za to małego Antka batem posiekał, to Szymek z siekierą poleciał. To jak młode Prażuchy dorosły, zasadziły się na niego jak z zabawy pijany wracał i go obili. To później Szymek odorał co ich było, to tamci na jarmarku się na niego zasadzili. A on trzech pobił, aż go wszystkie baby podziwiały. Potem byli w jego oddziale w partyzantce i wszyscy trzej zginęli. Matka po tym ze zgryzoty umarła, stary Prażuch sam został i wszystkiego pilnował, a jak Szymek do szpitala poszedł, to mu Prażuch wszystkiego dopilnował, posprzątał, zaorał, Michałem się zajął. Potem przyszedł i powiedział, że mu umrzeć przyjdzie niedługo i rzeczywiście tak było. Po śmierci starego nikt już chałupy Szymka nie doglądał i jak po dwóch latach ze szpitala wrócił, zaczął po wsi szukać Michała i swojego dobytku. Sąsiedzi wszystko rozkradli a Michała jak parobka używali do najcięższych prac. Zastał wszystko rozgrabione, nawet stare łachy ze strychu ktoś zabrał. Uważali, że im się to należy za to, że się jego domem i Michałem opiekowali.
W partyzantce ukrywał się zimą u jednego znajomego, a tu w nocy łomotanie do drzwi. Niemcy przyszli i go bosego w bieliźnie przez śnieg pędzili. Jak już byli pewni, że zamarzł, to się zatrzymali, flaszkę wyjęli, a on uciekł ze zbocza, w śnieg. Tylko mu kula ramię drasnęła jak uciekał.
Po wojnie szukali kogoś do gminy co by śluby dawał, bo ludzie to chcieli się tylko w kościele żenić, a ktoś powinien wtedy także państwowe śluby dawać. To Szymka wybrali, w milicji był, znaczy swój chłop, wiele do roboty nie było, a pensja szła. Taki ślub lepszy niż kościelny, bo konia łatwiej było dostać i budulec od gminy a i rozwieść się można choćby i na drugi dzień, nie to co po kościelnym. Ale nawet mimo tego, wielu chętnych nie było. Jedyny taki ślub z weselem to był Józka Kowalików. Stary Kowalik miał za dużo ziemi na tamte czasy i nawet parobka trzymał, a parobek sobie nie krzywdował, lepiej miał jak na swoim. Ale staremu wciąż wytykali, że jest kułak i coraz większe podatki wyliczali. Aż stary przyszedł do gminy, żeby ma zabrali ziemię, bo on już nie może. To mu doradzili, żeby syna szybko ożenił i się ziemię rozpisze i kłopotu nie będzie, a rozwieść go można nawet następnego dnia.
Michał, najstarszy brat, miał księdzem zostać, ale z domu poszedł i nic o nim słychać nie było, aż tu któregoś dnia, po wojnie, czarna limuzyna pod chałupę podjeżdża, z niej wysiada elegancki Michał. Prezenty wszystkim poprzywoził. Nie chciał mówić co robi, tylko ich o wszystko pytał, o sobie powiedział tylko, że się ożenił i że dobrze mu się wiedzie.
Jak tak trzej synowie w świat uciekli, to matka coraz bardziej chora i słabsza była i ciągle się za synów modliła. Szymek zawsze pijany wracał, to prosiła, żeby przestał pić, a ojciec nie mógł mu darować, że urzędnikiem od bezbożnych ślubów został i że zrobił to, żeby od roboty na roli się wymigać.
Trzy lata Szymek te śluby dawał, potem go na "planowe dostawy" przenieśli. Wtedy to już się tak do biurka przyzwyczaił, że mógł cały dzień tylko w sufit patrzeć i wcale mu się nie wydawało żeby nic nie robił.
A dziewczyn to w urzędzie było mnóstwo, co raz jakaś przychodziła do pracy żeby sobie męża znaleźć, ale kto by się tam żenił jak to samo miał za darmo. Za parę nylonowych pończoch żadna się nie oparła. Nieraz cała pensja Szymka na te pończochy szła. Tylko z Małgorzatą się nie udało. Ona była zupełnie inna niż wszystkie dziewuchy. Ale jak coś się nie udało i Szymek taką potrzebę miał, to szedł do Kaśki ze sklepu, ona zawsze dla niego sklep zamknęła i na zaplecze z nim poszła. Małgorzatę do domu do innej wsi po pracy odprowadzał. Żegnali się grzecznie przed jej domem i tak z pół roku ją odprowadzał. Aż poprosiła, żeby wszedł, a jej ojciec na wódkę go zaprosił i opowiadał Szymkowi o bohaterskich przygodach wojennych Szymka więcej niż on sam przeżył. A on przy niej jednej żadnej śmiałości nie miał i robił wszystko, co mu kazała. Nawet jak już w końcu razem pod pierzyną leżeli, to tylko leżeli. Ale w końcu został jej pierwszym kochankiem. Później powiedziała, że musi pojechać do kuzynki na kilka tygodni. Gdy wróciła, to już nie chciała, żeby ją odprowadzał. Szymek chciał jej się wreszcie oświadczyć, ale wyznała mu, że była w ciąży i ją usunęła. Zbił ją wtedy i poszedł pić. Więcej się nie spotykali.
Jak kiedyś naczelnik zobaczył, że Szymek w pracy je święcone jajka, to go z pracy wyrzucił.
Szymek to już sobie kiedyś grób kopał - jak ich Niemcy na rozstrzelanie do lasu zawieźli i kazali kopać. Dwudziestu pięciu ich było. Kopali, a Szymek myślał, co zrobić. Pomodlił się za małego Antoniego, co obok niego kopał i rzucił nim w Szwaba. Szwab strzelił, a Szymek w tym czasie ile sił pognał przez las. Strzelali za nim, postrzelili go, dowlókł się do wsi i tam się nim ludzie zaopiekowali.
Z czterech braci matka to się chyba najwięcej przez Szymka napłakała. Choć on wytrzymać nie mógł, jak matka płakała. Głowy nie podnosił, tylko w ziemię patrzył i nawet się odezwać nie potrafił. A ksiądz Szymka w młodości nieraz z ambony wytykał, jak mu był potrzebny zły przykład nie z Biblii, ale ze wsi.
Strażakiem też Szymek był. Najbardziej to lubił w srebrzystym hełmie u Grobu Pańskiego w Wielki Piątek stać. A w lany poniedziałek to żadnej nie przepuścili, czy to panna czy mężatka, do kościoła szła czy z kościoła, to się ją wiadrami polewało i pod studnię zaciągało, albo do rzeki wrzucało.
Któregoś razu Michała do domu przywieźli. Siedział tylko i nic już nigdy więcej do nikogo nie powiedział, jakby nie rozumiał, co się wokół niego dzieje.
Kiedy na wiosnę zaczynało się pługiem orać pierwszą skibę ziemi, to się w nią kładło kromkę chleba w Wigilię ukrajaną z nowego bochenka. A chleb trzymało się pod dachem w stodole, żeby się dzieciaki same nie wspięły bez drabiny. Bywało, że do wiosny jeszcze bardzo daleko było, a ojciec już ostatni bochenek przynosił. Dopiero na Wielkanoc matka jeden, dwa bochenki piekła z mąki specjalnie na to odłożonej. Do żniw żyło się tylko wspomnieniem chleba, śnił się ten chleb na jawie i we śnie. Szymek w jednym łóżku spał z ojcem i Michałem i śnił mu się ten chleb, a ojciec mu nie ufał i pytał, co mu się tam śni, bo wiedział, że Szymek myśli o tej schowanej na żniwa kromce. Jak chleba nie było, nie wolno było nawet o nim wspomnieć. Przyszedł kiedyś rok najgorszy - nieurodzaj. Modlili się wszyscy, ale pola stały w błocie, bo całe lato padało. Chleba z tego zbioru starczyło na miesiąc. Ojciec gdzieś go schował i przynosił matce, a ona zamykała go na kłódkę i wydzielała każdemu po kromce. Jak się chleb skończył, jadło się tylko kartofle, ale je też rodzice każdemu wydzielali. Któregoś dnia Szymek do szkoły nie poszedł, udawał, że go brzuch boli i myślał tylko o tej kromce chleba za krokwią schowanej na wiosenną orkę. Chciał na nią tylko popatrzeć, jak chleb wygląda. Na rękach się podciągnął i tak po krokwiach na rękach dostał się do kryjówki. Schował chleb za pazuchę, znalazł ustronny kąt i patrzył na chleb. Chciał sobie parę okruszków zjeść, a tu się kromka połamała na kawałki, i żeby śladów przestępstwa nie było zjadł wszystko, chociaż zeschnięty chleb całą gębę mu w środku podrapał. Jak ojciec zorientował się, co się stało, nawyzywał go, zbił i zawlókł pod stodołę. Chciał go powiesić. Kazał klęknąć i się pomodlić przed śmiercią, owinął mu szyję łańcuchem. Szymek zaproponował ojcu, że sam wlezie na najwyższą topolę i z niej skoczy. Matka dopiero ojca powstrzymała, a za to wzięła Szymka po żniwach na pielgrzymkę.
Na pielgrzymce ludzie szli w kurzu i nabożne pieśni śpiewali. Szymkowi w gardle zaschło, to skoczył po drodze do jakiegoś sadu i przyniósł jabłka. Matka ręce załamała, że poszedł winy odkupić a kradnie. A w nocy na pielgrzymce to jedni się modlili, inni wódkę pili, a znów inni się po stodołach kochali. Na tej pielgrzymce szli po drodze, która się Szymkowi wojnę przypomniała. Jak jego oddział odpoczywał we wsi na uboczu, Niemcy wieś okrążyli i partyzantów wyłapywali. Załadowali złapanych na ciężarówkę, dopchali chłopami ze wsi i powywieszali na akacjach przy drodze. A jak akacji jeszcze trochę pustych zostało, to wieszali kto się na drodze napatoczył. Długi czas po wojnie nikt tą drogą nie jeździł. Wszyscy jeździli drogą siedem kilometrów dalszą, bo tam nawet w biały dzień nad głowami można było zobaczyć dyndające bose nogi i sznury zwisające z gałęzi, a konie narowiły się i zrywały postronki. Szymek wtedy podczas ucieczki tylko ranny został i na plebanii się ukrywał. Wymknął się potem do domu, żeby matce powiedzieć, że żyje, że go tam nie zabili. Matka ręce załamywała, a ojciec go tylko zrugał, że tę partyzantkę to po to wymyślił, żeby w polu nie pracować.
Ukryj streszczenie