Artykuły

Ratuj się, kto żywy

Był koniec grudnia 1944 roku. Okupacja niemiecka nadal obejmowała swym okrutnym zasięgiem duże tereny Polski. Niemiecka załoga stacjonowała nawet w gorzelni, będącej częścią majątku ziemskiego, którym administrował mój wuj Marceli - kolejny odcinek wspomnień Mieczysława Drzewicy Popławskiego.

A jednak Polacy wszędzie, gdzie mogli i jak potrafili, stawiali opór najeźdźcom. Alianci z obu stron bili w okupanta jak w bęben. Liczono więc na rychły koniec wojny. Wróciła nadzieja na niepodległość, a z nią radość życia. We dworze więc i na podkieleckiej wsi przygotowania do Nowego Roku szły pełną parą. Szkopy bowiem stały się mniej butne i brutalne, a nawet Oberleiter nadzorujący zarząd majątku przestał bez przerwy grozić i czepiać się wuja. Przygotowywano lepsze niż codzienne jadło i napitki. Odświeżano stroje. Wszystkimi pracami domowymi kierowała - jak zawsze - ciocia Ola. Podporządkowała więc sobie na ten czas nie tylko służbę, ale i wizytującą dwór rodzinę.

Wuj wraz z synami oddawał się tajemniczym rozmowom z kilkoma mężczyznami w półkożuszkach, bryczesach i wysokich butach. Byli to oficerowie AK, organizacji, do której należał, i cały czas tajnie zaopatrywał ją w broń i jedzenie. Po krótkiej dyskusji AK-owcy oddalili się w kierunku kościoła. Dodać należy, iż w tym samym czasie na dworskim strychu leżał ranny sowiecki skoczek spadochronowy, którego z zagajnika przywieźli okoliczni chłopi. W łazience zaś ogrodnik oprawiał zabitą przed godziną i wielgachną, nieokolczykowaną świnię. Do gości natomiast dołączyli dwaj młodzi kuzyni pana domu - należący do NSZ. Nie znali oni zupełnie zawiłej sytuacji wujostwa i chcieli wystrzelać Wehrmachtowską załogę gorzelni oraz skonfiskować bydło przeznaczone na nielegalne zaopatrzenie leśnych oddziałów AK i BCh. Wuj usilnie przekonywał zapaleńców do wycofania się z - grożącego wszystkim pacyfikacją lub obozem koncentracyjnym - pomysłu. I wtedy pod ganek zajechali znani z okrucieństwa niemieccy żandarmi. We dworze powiało grozą, jednak nie stracono głowy. Ciocia kazała synom zamknąć krewkich konspiratorów w komórce na kłódkę. A w drodze powrotnej mocno zatrzasnąć uszkodzone drzwi do łazienki. Z przerażonym ogrodnikiem i częściowo "rozebraną" świnią w środku. Wtedy łazienka była już nie do zdobycia. Niemcy weszli do gabinetu wuja Marcelego i kazali zawołać dowódcę załogi gorzelnianej. A kiedy przybył i do tego postawiono przed nimi domowe wędliny i bimber, stwierdzili, że kontrola będzie łagodna, bo i Nowy Rok tuż, tuż...

Wuj widząc, że zostaną do północy, spocony z emocji wyszedł z gabinetu do zimnej sieni i dostał ataku astmy. Ciocia natomiast i jej siostry dostarczyły jedzenie "aresztowanym kuzynom", rozbrajały chcącego mordować "Germanców" paraszutistę, podsłuchiwały Niemców i kończyły przygotowania do Noworocznej kolacji. Nagle w drzwiach stanęli wracający z kościoła AK-owcy. Ciocia Ola, która myślała, że dziwaczna sytuacja mieszkańców dworu już została opanowana... na ich widok jęknęła "Jezus,Maria! Jeszczeż i to!". I osunęła się na fotel. Siostry jednak zadziałały błyskawicznie, ocuciły ją i przy pomocy służby zaczęły w szybkim tempie zdzierać z oficerów polskie mundury i przebierać ich w ubrania cywilne. Wyglądali śmiesznie i groźnie zarazem, gdyż w bryczesach i butach do konnej jazdy pozostali. Połączone z nimi myśliwskie kurtki, pulowery, a nawet smokingowa marynarka wuja - wyglądały groteskowo. Ale na nic innego nie było już czasu, gdyż żandarmi przez przypadek odkryli obecność nowych gości.

Robiło się coraz później, a atmosfera niepewności gęstniała. Widząc to - wuj Marceli przemógł (sobie tylko znanym sposobem) atak astmy i zaproponował wszystkim przejście do jadalni. A tam stał nakryty lnianym obrusem stół na 12 osób. Podchmieleni żandarmi niemieccy (w liczbie 6) wtłoczyli się za stół, głośno perorując. Czterech AK-owców zostało przedstawionych przez ciocię Janinę jako sąsiedzi i krewni. Wujostwo zasiedli na honorowych miejscach, a pozostałe siostry pani domu i służące zaczęły wnosić alkohole i przekąski. Na początku towarzystwo było dość sztywne. Na wszelki więc wypadek z jadalni usunięto po cichu wszelką broń palną. Zapalono świeczki na choince. Nalewki rozgrzały umysły, a zaśpiewana przez domowników kolęda "Cicha noc, święta noc" całkowicie rozrzewniła biesiadników. Podpici Niemcy i romantyczni AK-owcy na przemian i w obu językach śpiewali kolędy i pieśni legionowe. Aż wszystko skończyło się na chóralnym odśpiewaniu "Lili Marlen". O godzinie 23.30 żandarmi byli nieprzytomni z opilstwa. Wtedy odbyła się krótka rozmowa AK-owców z wujostwem, efektem której było odesłanie pijanych Niemców do miasta. Ale uprzednio wyposażono ich w dużą ilość słoniny, kiełbas, drobiu, ciasta i bimbru. Załadowano na podwodowe sanie i zawieziono pod miejscowe Gestapo. Potem furmani uciekli. Żandarmom natomiast w Noworoczną Noc musiał się śnić Front Wschodni, ponieważ spędzali ją w gestapowskim areszcie. U wujostwa zaś śmiertelna bladość zeszła z twarzy dopiero wtedy, kiedy Niemcy odjechali, sowiecki skoczek omdlał z wysiłku, a dwaj "rewolwerowcy z NSZ-tu" zostali uwolnieni. I normalność powróciła nareszcie do dworu. Ogromny (niegdyś kurantowy) zegar zaczął wydzwaniać północ. Nastał 1945 rok. Gospodarze i goście wznieśli toast "za Polskę i za zwycięstwo". Moja Mamán usiadła do pianina i zagrała - jak co roku w "dzień Sylwestra" Moniuszkowskiego mazura ze "Strasznego dworu". Trzasnęły obcasy oficerek, pochyliły się przed paniami męskie głowy... I już po chwili dawni ułańscy mazurzyści ruszyli w tan z odzyskującymi rezon damami. Tak po staropolsku, z radością i nadzieją na wolność, witano Nowy 1945 rok w "Strasznym Dworze" pod Kielcami. I tylko "łaziebna świnia" - oprócz niemieckich żandarmów - źle na tym wyszła... Ale czy na pewno?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji