Artykuły

"Cisza dokoła - Noc Jasna...."

Straszliwa Wojna Światowa zwana drugą dobiegła końca. Wśród zgliszcz po niej pozostałych zaczęli się pojawiać ludzie bez broni i bez mundurów. Cywile. To oni w efekcie pojałtańskich ustaleń "Wielkiej Trójki" ponieśli największe ciężary przemieszczeń całych narodów na terenie Europy - pisze Mieczysław Drzewica Popławski w kolejnym odcinku wspomnień z cyklu "Mój rodzinny straszny dwór"

I tak Niemcy z Pomorza, Wielkopolski, Górnego i Dolnego Śląska zostali przesiedleni na ziemie rdzennie germańskie (czyli wówczas pod okupacją czterech mocarstw), a na ich miejsce sprowadzili się usunięci przez ZSRR z wielosetletniej Ojcowizny tzw. "ludzie zza Buga" - czyli Polacy z Kresów Wschodnich dawnej Rzeczpospolitej. W tym gronie znaleźli się też członkowie mojej rodziny. Byli to: ziemianie, ex-oficerowie, artyści, naukowcy, profesorowie i studenci. W większości wykształceni za granicą, mówiący wieloma językami i posiadający znakomite obycie towarzyskie. A więc Europejczycy całą gębą, ale o korzeniach kresowych.

Na tzw. "Ziemie Odzyskane" przyjechała również cała masa inteligentów, mieszczan i chłopów ze Lwowa i okolic, z Wilna i okolic, z Grodzieńszczyzny, a nawet z Mińszczyzny. Przez te ziemie przetaczali się także dość długo powracający do swoich krajów byli przymusowi robotnicy III Rzeszy. Świat stanął na głowie. Na ulicach słyszało się wiele języków i widziało zabiedzonych ludzi w fufajkach, ruskich i amerykańskich szynelach, w uszankach i walonkach. Wszyscy weseli - bo ŻYWI! A na miejskich bazarach - można było kupić wszystko. Od wyszabrowanych mebli i świętych obrazów, przez książki, ubrania, chłopskie jedzenie i bimber, posągi, dywany, puszki z tuszonką, na pistoletach i czołgach skończywszy. Cóż to był za szaleńczo-niebotyczny handel. W mieście Wrocław o dawnej niemieckiej nazwie Breslau, o którym piszę - duża część moich bliskich krewnych (po mieczu i kądzieli) postanowiła zarzucić kotwicę. Na fragmentarycznie oczyszczonych z gruzu ulicach, krom różnego rodzaju przesiedleńców widać było nieufnie rozglądających się i po zęby uzbrojonych sowieckich żołnierzy. Ten różnojęzyczny tłum był im obcy, a może i wrogi. Tego nie wiedzieli, więc poruszali się nadal jak w podbitym kraju. I właśnie w tym etnicznych tyglu i w niewyobrażalnie wybombardowanym Wrocławiu przyszło nam zamieszkać.

Ojciec mój był wtedy jeszcze gdzie indziej - bo w "Bytomskiej Operze". Do której na stanowisko reżysera został zwerbowany przez dyr. S. Belinę Skupiewskiego. Do zniszczonej stolicy i jej okolic (gdzie też miał majętności) powrót mu zamknięto. Na Górnych Śląsku mógł za to pracować i żyć bez przeszkód, chociaż dość często był przesłuchiwany przez UB. To wychodziło bokiem "niewłaściwe pochodzenie społeczne", służba w kawalerii i w AK w czasie okupacji niemieckiej. W niezbyt dużym teatrze w Bytomiu - wszyscy członkowie jego zespołu pracowali z szaleńczą pasją. Nikt nie oglądał się na pobory i godziny pracy. Po próbach i spektaklach spano nawet w Operze. Powstały wtedy znakomite (i znane w całym kraju) przedstawienia "Fausta", "Lakme", "Cyrulika sewilskiego", "Janka Muzykanta" i wiele innych. Brylowali w nich wspaniali młodzi śpiewający: Barbara Kostrzewska, Antonina Kawecka, Wiktoria Calma, Krystyna Szczepańska, Andrzej Hiolski, Bogdan Paprocki, Antoni Majak, Wacław Domieniecki. Realizatorami zaś byli reżyserzy Bolesław Fotygo-Folański, Adolf Drzewica Popławski, Romuald Cyganik, choreografem Stanisław Miszczyk. Dyrygentami zaś Jerzy Sillich i Zygmunt Szczepański. Przedstawienia skrzyły się barwnością i pełną temperamentu młodością śpiewaków, dobrą grą aktorską oraz cudownymi scenografiami prof. Stanisława Jarockiego. I chęcią osiągnięcia wyżyn sztuki operowej przez cały polski zespół. I to w ciężkich latach 1945-50. Na rozgrabionym Górnym Śląsku bowiem także kłębiło się od zbiedniałych przybyszów "zza Buga" i wyniszczonej centralnej Polski.

W tym czasie Wrocław wolno dźwigał się z ruin. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe. Odgruzowano do końca centrum i zadaszono jego domy. Kanały oczyszczano z rozbitego sprzętu wojennego Wehrmachtu. Pryncypalne ulice zaczynały z grubsza przypominać swym wyglądem stan przedwojenny. Działała Opera, powstawały orkiestry robotnicze i chóry, pracował teatr dramatyczny, otwarto kawiarnie oraz restauracje, uruchomiono wiele maleńkich jadłodajni z pysznymi kresowymi potrawami. Działały też uczelnie i urzędy. Światowym zaś blichtrem pachniał częściowo ocalały Hotel "Monopol" i jego wspaniale prosperująca restauracja (z lwowską obsługą od "Georga"). A że usytuowany był naprzeciwko Opery, to oczywiście nie muszę mówić, kto doń zaglądał po spektaklach. Jednym z częstych bywalców tego przybytku był znakomity kompozytor Ludomir Różycki (bawiący czasowo we Wrocławiu). Lubił on sobie podochocić kieliszkiem czegoś smakowitego a i mały bankiecik bywał mu nieobcy. Dyrektor Wrocławskiej Opery - Jerzy Garda - ze sporym trudem sprowadził mego Papę na Dolny Śląsk. I powierzył stanowisko głównego reżysera. Kogoż tam wtedy nie było. Wśród dyrygentów Adam Kopyciński, Kazimierz Wiłkomirski. Reżyserami zostali mój Papa - Adolf i Jan Popiel, scenografem stałym Stanisław Jarocki. Śpiewaczki zaś - to Krystyna Jamroz, Zofia Czepielówna, Bożena Brun-Barańska, Halina Szczegłowska. A śpiewali tacy soliści jak: Jerzy Garda, Adam Dachtera, Antoni Szczurowski, Jan Romeyko, Henryk Łukaszek. W balecie - pod wodzą Feliksa Parnella - tańczyli: Maria Łapińska, Klara Kmitto, Maks Mróz, Henryk Tomaszewski. A potem Witold Gruca. Oni też - tak jak ich koledzy z Bytomia - pracowali jak szaleni. Ale w repertuarze prócz "Halki" Stanisława Moniuszki, "Pomsty Jontkowej" Bolesława Walek-Walewskiego i baletu Tadeusza Szeligowskiego "Paw i dziewczyna" na początku znajdowały się same zagraniczne pozycje, albowiem dekoracje i kostiumy odziedziczono po Niemcach. Proces polonizacji tego teatru dopiero się zaczął, a Wrocław nadal powoli odbudowywał się. Remontowano cudowny (budowany od 1200 r. ponad 300 lat) Ratusz i rozbite eklektyczne kamieniczki Rynku. Ale okrutnie zniszczone przez Armię Czerwoną i szaleńczy opór Niemców miasto przez długi czas nie mogło jeszcze dojść do siebie.

W ciągu paru sezonów (a mówimy o przełomie lat 40. i 50.) mieszkaliśmy w kilku wrocławskich dzielnicach, w wielu domach. Zmienialiśmy często lokale, bo część z nich wyburzono wraz z domami, część była za ciasna, a część sama się rozleciała. O jednym z takich dziwnych miejsc i koczujących w nim ludziach teraz opowiem. XIX-wieczna, poniemiecka, 4-piętrowa kamienica, w której zamieszkaliśmy na wysokim trzecim piętrze, była częściowo zburzona. Bomba odcięła jej 1/3 - tak, że odpadła część dla służby z kuchniami, spiżarniami i tylnymi schodami włącznie, za to pozostała tylko jedna ściana przylegająca do trzech pozostałych, tworzących typową podwórkową "studnię". Od ulicy jeszcze nieco (bo z prawej strony domu) zasypanej gruzem było już czysto. Nasz nowy dom wyglądał okazale, a naprzeciwko odbywał się remont sporej kamienicy, z której została tylko fasada. Ale wróćmy do własnej siedziby. Brama główna ostała się, dwuskrzydłowa, potężna i postrzelana seriami CKM-u. Tamtędy jeździły kiedyś zaprzęgi konne. Dziś wchodziło się do środka małymi, wyciętymi w tym kolosie drzwiami. Elewacja, pięknie zdobiona płaskorzeźbami, też była silnie postrzelana. Przez zasklepiony już wtedy dach - w czasie oblężenia miasta - wpadł artyleryjski pocisk dużego kalibru i przebił klatkę schodową na 4 piętrach. Wpadł do piwnicy i nie wybuchł. Potem go rozbrojono. Ale dostanie się do mieszkań na poszczególnych piętrach było mocno utrudnione. Dlatego pewnie szabrownicy zostawili je w spokoju. Jednak kresowa zaradna ludność wymyśliła sposób na ogromne dziury w żeliwnych rzeźbionych schodach. Na I i II piętrze wysuwano (chowane u lokatorów) solidne kładki zbite z desek. A na III i IV pojawiły się specjalne, szerokie i mocne drabiny przytwierdzone do ścian. I w razie potrzeby opuszczane przez mieszkańców na łańcuchach. Bez uruchomienia tych wszystkich urządzeń, kamienica (zwłaszcza w nocy) stawała się fortecą nie do zdobycia. W tym domu, w którym pojawili się różni artyści, zamieszkaliśmy i my z najbliższą rodziną (tzn. w 4 pokojach w 10 osób) plus odzyskany z Bytomia Papa. Była woda i prąd. Opał zaś wciągaliśmy w kubełkach przemyślnym dźwigiem z desek, bloczków metalowych i liny. Długiej liny. Urządzenie umocowaliśmy w oknie od podwórza. Kuchnię i namiastkę łazienki także zmontowaliśmy sami. Za to siedzieć i spać było na czym. Fotele, kanapy, szezlongi, i leżące na podłodze materace pełniły tę rolę. Stało też stare intarsjowane pianino, uczyłem się na nim grać i pewnie do dziś pamięta wystukiwane przeze mnie gamy i tzw. "kotlety". Ciocie i Mama potrafiły z niczego ugotować wspaniałe kresowe potrawy. Panowie zaś jak zwykle najpierw walczyli o wolność, potem odbudowywali zniszczoną substancję, a na koniec żywili rodzinę i wychowywali dzieci. Co było pokłosiem wielu wojen, jakie przetoczyły się przez Wołyń, Podole i Mińszczyznę. Jednakowoż wojny nigdy nie dawały za wygraną. Nawet w czasie pokoju potrafiły ugryźć bardzo boleśnie. A to dom się zwalił, a to mina wybuchła i kogoś ciężko poraniła, a to szabrownicy wylecieli w powietrze, a to chłopcy znaleźli automat i postrzelali się dla zabawy. Mnie też się coś podobnego przytrafiło. Znaleźliśmy bowiem z kolegami poniemiecki bunkier, który przemieniliśmy w naszą tajną twierdzę. Nazwaliśmy ją "Zbaraż". Wysprzątaliśmy w środku i naznosiliśmy różnych sprzętów z rozbitych domów i mieszkań. Przynieśliśmy lampy naftowe i sporo różnorakiej broni palnej i białej - paradnej. Były tam również kordziki i szpady SS-manów. W hełmach zaś paliliśmy świece, uzupełniając światło, kiedy czytaliśmy na głos "Trylogię" Sienkiewicza. Pod jej wpływem też powołaliśmy do życia "Zastęp X. Jaremy". Do naszej zgranej czteroosobowej "kompaniji" raptem dołączył, nie wiedzieć skąd, duży albinos - czyli chłopiec o bardzo jasnym owłosieniu, różowej skórze i nazwisku Kaban. Był głupi i zawzięty tak, jak tylko potrafi być przedmiejski prymityw. Podobno pochodził spod Lwowa i miał ojca grabarza. Nie potrafił i nie chciał włączyć się w działania naszego zastępu. I zagroził doniesieniem do UB, że mamy tu konspirację i broń. A kiedy jeszcze "napluł" na Armię Krajową - nie wytrzymałem i wyzwałem go na pojedynek (tu zapłakałby Boziewicz). Sięgnęliśmy po SS-owskie szpady i na komendę: Naprzód!- skrzyżowaliśmy stal. Po 3 złożeniu ominąwszy zastawę, zraniłem Kabana w rękę. Sam zaś otworzywszy ze zdumieniem usta, poczułem ostrze jego szpady wchodzące mi w podniebienie. Zachwiałem się i wyrwałem klingę z ust. Przeciwnik uciekł, koledzy zaś podtrzymali mnie i zaczęli zmoczone w wodzie chustki do nosa wpychać w moje obficie krwawiące usta. A że do domu było niedaleko, słaniającego wsadzili na rower i zaprowadzili pod bramę. Dozorca widząc mnie zakrwawionego, pomógł pokonać niedogodności schodowe. Kiedy moi dzielni krewni jako tako opatrzyli "rannego" i oczyścili ubranie, byłem tak słaby, że nie mogłem ustać na nogach. Wtedy będący przejazdem we Wrocławiu stryj Dyonizy (inżynier i ex oficer AK) oraz wuj Józef (profesor) postanowili zawieźć mnie do lekarza. Na wszelki wypadek (lub na wymianę) zabrali pieniądze i 0,5 litra wódki. Ruszyliśmy. Wuj wziął rannego pojedynkowicza na ręce, stryj natomiast oświetlał i torował drogę na ciemnych i dziurawych schodach. W pewnej chwili coś głośno łupnęło! I nie wiadomo skąd, buchnął męski okrzyk: "Matko Moja Miła!!!" - oczyma półprzytomnej duszy zobaczyłem stryja spadającego w wielopiętrową przepaść przez dziurę w schodach. Staliśmy jak rażeni piorunem. Stryj też... bo nie spadł!!! A głos po chwili powtórzył: "O Matko moja miła, po Twym zgonie, w ojca łonie skonał ten serdeczny śpiew, serdeczny śpiew". Natychmiast zrozumieliśmy, że to nasz sąsiad - znamienity kompozytor po suto zakrapianej kolacji przesłuchuje młodego tenora. Ten zaś wbrew wcześniejszym protestom pani domu zaśpiewał forte arię Stefana ze "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki. Zaczęliśmy się spazmatycznie śmiać i jak najszybciej schodzić po dziurawych schodach, bo krwawiłem przez tampon z lodem coraz mocniej. Na "domowym koncercie" natomiast skorzystali mieszkańcy kamienicy, którzy rozbudzeni z pierwszego snu, gremialnie wylegli na klatkę schodową. Echo podwórkowej studni długo jeszcze powtarzało Stefanowe pienia. Nawet wtedy, kiedy już na ulicy moi opiekunowie starali się zatrzymać jakiś pojazd mogący nas zawieźć do szpitala. W końcu udało się. Nadjechał bowiem konny "chlebowóz". Perswazją i przekupstwem moi panowie nakłonili woźnicę karetki dostarczającej pieczywo, aby podwiózł nas pod klinikę. Na miejscu wnieśli mnie do zastawionego łóżkami i noszami korytarza. Wszędzie słychać było jęki, płacz i przekleństwa. Mieliśmy pecha, bowiem wcześniej zdarzył się wypadek budowlany połączony z wybuchem niewypałów. Poranionych zostało wiele osób. Lekarzy mających ich opatrzyć zostało na dyżurze 2 i 3 siostry miłosierdzia. Moją ranę uznano za lekką i nie przyjęto nas. Inni ranni nie mieli rąk i nóg. Wuj ze stryjem - wściekli, ale bezradni - wypytywali na lewo i prawo o jakiegoś doktora. Ale w ogólnym rozgardiaszu nikt nic nie wiedział. A kiedy wynieśli mnie na ganek i przykładali, otrzymali od pielęgniarek tampon z wodą utlenioną, stał się cud. Przyglądający się ich usiłowaniom rosyjski starszyna zawołał: "Ej, pan! Pan z malczykiem! Ja magu pamocz". Podszedł do nas i zapytał konfidencjonalnie:

Starszyna: A u was wodka jest?

Stryj: Może byt...a paczemu?

Starszyna: Nu dawaj pan! A ja wam skażu gdzie wracz...

Wuj wysupłał z kieszeni pełną butelkę i dał czerwonoarmiście. Ten ją ucałował i pokazał palcem przed siebie.

Starszyna: Wot bywsza ulica Gitlera nomier 5. Tam żywiot wracz. No on germaniec. Praszczajcie gaspada.

I zniknął za rogiem ceglanego muru, skąd po chwili rozległo się gulgotanie.

Moi opiekunowie z narażeniem życia zatrzymali samochód na "Holzgas" (czyli napędzany gazem drzewnym) i zmusili kierowcę do podwiezienia pod wskazany adres. Po wdrapaniu się na ciemne i wysokie piętro i po długim dobijaniu się - byliśmy u celu. Wpuścił nas wystraszony, łysy grubas, który zwał się doktor Müller. I był weterynarzem! Za nic też nie chciał podjąć się przyszycia oderwanego podniebienia u człowieka. Ja słabłem z upływu krwi coraz bardziej i w końcu osunąłem się na ziemię, zastygnąwszy w pozycji półsiedzącej. I wtedy nagle z kieszeni obu pacyfistów wuja i stryja wyskoczyły pistolety. Starsi panowie tym razem dość stanowczo, po niemiecku i w ostrym tonie, "poprosili doktora" o natychmiastową pomoc medyczną. Widziałem, jak przyłożyli 2 lufy to czoła lekarza i stwierdzili, że powinien mnie uważać za młodego misia, a nie człowieka i natychmiast operować. Trzasnęły bezpieczniki! Piżamowe nogi Müllera ugięły się, a potem zadygotały. I weterynarz z okrzykami "Herr Jezus! Jawohl! Jawohl!" popędził po narzędzia. Po chwili siedziałem na fotelu, trzymany za ręce przez opiekunów. Lampa świeciła mi w twarz i jakiś kawałek metalu rozwierał usta. Zbliżył się lekarz i zapadła ciemność, straciłem przytomność. Odzyskałem ją dopiero w dorożce, która o świcie przywiozła nas do domu. Podniebienie bolało, ale już nie wisiało i nie krwawiło. Za to na klatce schodowej przywitał nas śpiew 2 męskich głosów: "Nie ma niewiast w naszej chacie, Vivat Semper Wolny Stan!".

Widać przesłuchanie tenora przeciągnęło się do rana. Zaprzyjaźnioną żonę mistrza kompozycji zastaliśmy śpiącą u nas. A ja zobligowany przed wuja i stryja nigdy nikomu nie powiedziałem o "argumentach", jakich użyli, aby nakłonić lekarza do pomocy. Tym bardziej, że naprawdę uratowali mi życie. Ogromnie wycieńczony szybko zasnąłem, zaś moi wybawcy chyba dołączyli się do weselącej się kompaniji ze "Strasznego dworu". Ale tego nie jestem do końca pewny. Oni się potem nie zwierzali, a ja nie pytałem. Wiem tylko, że byli wielkimi melomanami i nalewki mieli przednie.

I tak opera Stanisława Moniuszki raz jeszcze przewinęła się przez życie mojej rodziny. Ale w jakże odmienny sposób niż uprzednio.

**

Na zdjęciu: fronton ratusza z Wrocławia- pędzla Marka Freudenreicha ( z 1964r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji