Artykuły

Role, wcielenia, metamorfozy. To lubię

Dystans czasu nie pomniejsza wrażeń wyniesionych z teatralnych spektakli, ale zaciera ostrość ich konturów. Pozostaje nieuchwytna aura, jaką pamięć przywołuje na odzew tytułów z teatralnego afisza lat minionych. Poza owym klimatem, na który złożyły się efekty starań i talentu realizatorów i przemieszane z tym nasze własne wzruszenia, pozostaje - jak w muzyce -jeden naczelny motyw. Jakże często jest to jedna rola, twarz, sylwetka ... Kiedy rozpadną się już w magazynie teatralne rekwizyty, trwa namacalna i żywa cząstka każdego przedstawienia - aktor.

Te wielkie, największe role pozostają w aktorze - jak sądzę - na zawsze. Dokądkolwiek pójdzie Henryk Sobiechart, czy będzie grać w angielskiej farsie, czy w wiedeńskiej operetce, dla mnie zawsze mieć będzie przede wszystkim rysy człowieka słabego, bezsilnie szamoczącego się w niewidzialnych pętach - Iwanowa w sztuce Czechowa. Podobnie jak nie uwolni się w mej pamięci od stygmatu "rycerza śmierci" Piotr Wysocki w "Farsie..." Ghelderodego, a od zadumy Jaszy Mazura, Marek Milczarczyk, balansujący w "Sztukmistrzu z Lublina" na wątłej linie, zawieszonej przez Singera ponad zawiłościami bytu i pokusami świata...

W rejestrze moich ulubionych ról wiele jest zdziwień, ba niedowierzania. Włodzimierz Wiszniewski - dla lubelskiej publiczności uosobienie rubasznej poczciwości, "zagłobiasty" Pan Pasek z przodu i z tylu, dla mnie to przede wszystkim Molier w niedocenionej u nas niestety sztuce Bułhakowa. Ten moment, gdy spod fasady dobro-duszności i uniżonej gorliwości dworskiego służalca obnaża się tragiczna twarz człowieka upokarzanego, zaszczutego i nagle godnego - w obliczu śmierci, pozwolił mi odkryć całkiem nowy walor aktorstwa Wiszniewskiego.

Podobne zdziwienie to Piotr Wysocki w "Farsie o śmierci" Ten aktor, który zagrał już na lubelskiej scenie prawie wszystko, dopiero w tej roli przekroczył własny pułap, jaki wyznaczyła w jego grze pewna kostyczna elegancja. Gdyby przed realizacją Ghelderodego ktoś sugerował mi, że arystokrata Wysocki nieść będzie przez scenę, żywioł, huragan, że wprawi cały spektakl w obłąkańczy rytm zniszczenia i "spopieli" w naszych oczach wszechświat, odparłabym, że to niemożliwe... A jednak.

Radosnego zdumienia doświadcza się i wtedy, gdy ktoś dotąd pozostający trochę na uboczu obsadowej karuzeli nagle staje w centrum sceny. Tak właśnie było z Jadwigą Jarmuł. "Mandat" Erdmana objawił w pełni aktorkę o niebywałej witalności i sile oddziaływania, u której dojrzałość i opanowanie warsztatu idzie łeb w łeb ze scenicznym temperamentem i wyczuciem widowni. Służąca Nastka rozpoznawana z kaprysu losu, czy ludzkiej głupoty jako carówna i Wielka Księżna, to niezapomniana twarz Jadwigi Jarmuł. Jej wspaniałe role w Farsie o śmierci Ghelderodego i Iwonie Księżniczce Burgunda Gombrowicza odbierałam już jako ucztę, po której od początku spodziewać się było można soczystych smakowitości. Tyleż pierwotne, perwersyjnie nieokiełznane, co finezyjne, doprowadzone do perfekcji. Zawsze w stylu wytrawnej groteski, nigdy jarmarcznego widowiska.

Jadybryzga to kicz, ale taki, który może być tematem rozprawy socjologa, seksuologa i historyka sztuki. Królowa z Iwony to ucieleśnienie gombrowiczowskich fascynacji i lęków.

Obserwując rozkwit tego talentu wypada żałować, że podobnego szczęścia nie miały do "swoich" spektakli Nina Skołuba - tak znakomicie debiutująca u nas niegdyś w spektaklu Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego, czy zawsze znakomita w "ostrych" epizodach Hanna Pater, przed laty brylująca w Szewcach Witkacego...

Skoro wspomniałam o Mandacie, to muszę powiedzieć, że jest to jedna z moich dwu ulubionych ról Jacka Gierczaka, notabene autora najbardziej olśniewającej niespodzianki reżyserskiej tych lat - Poobiednich igraszek Romy Mahieu. W Mandacie ta teatralna twarz jest może najbardziej przedziwna, bo nieomal... pozbawiona twarzy. Aktor przeobraża się w Everymana naszych czasów, kameleona-karierowicza o zaściankowym rodowodzie i misji z przypadku, rewolucjonisty napędzanego własnym strachem, przemieszanym z tupetem. I tak się jakoś dzieje, że na tę twarz Gierczaka można nałożyć dowolną inną, dobrze znaną nam fizjonomię, budzącą ten sam odcień złości i pogardy.

Lubię też "etiudę" Gierczaka w roli Bolka w Sztukmistrzu z Lublina. Jako etiudę rozumiem dziełko małe, ale skończone, jak ten butny, szczeropolski prostak z batem w ręku, jako jedynym narzędziem mediacji i rozwiązywania problemów, jakim dostatecznie dobrze włada.

Sztukmistrz to jednak przede wszystkim Marek Milczarczyk - Jasza Mazur. Od czasu Iwanowa nie było w tym teatrze roli, w której tak pięknie i wyraziście toczyłby się na oczach widzów wewnętrzny - wypowiedziany lub nie - monolog bohatera. Tym bardziej trudny do poprowadzenia przez aktora w tak barwnym, iskrzącym się urzekającymi refleksjami, dynamicznym spektaklu. Marek Milczarczyk sprawia, że perłą w tej koronie jest refleksyjność.

Przykłady Milczarczyka, czy Gierczaka świadczą, że młodsze pokolenie aktorów ma już swoje własne mocne karty w najnowszej historii teatru. Ostatnio dopisali się tu Teresa Filarska i Zbigniew Pudzianowski - duet Dulcynea i Don Kichot w musicalu Człowiek z Ia Manchy.

Ale to jeszcze mało, wciąż za mało.

Wiele do zagrania mają przed sobą inni. Robert Łuchniak, przy którego nazwisku epitet - obiecujący -nie jest tylko grzecznościowym frazesem. Paweł Sanakiewicz, który nosi w sobie ogromny potencjał aktorski wyzierający ze wszystkich jego dotychczasowych dokonań...

Oni, a może ktoś jeszcze inny, kto w cieniu kulisy szykuje już, swe wielkie wejście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji