Artykuły

Lustrowanie Moczarskiego

Nie planowaliśmy z Maciejem Englertem "Rozmów z katem" ani jako jednej z inicjatyw zmierzających do powstania Sceny Faktu, ani w sposób naturalny do tej konwencji przynależnej. Przeciwnie, zależało nam na stworzeniu normalnego widowiska teatralnego, w którym aktorzy grają zaprojektowane przez tekst, reżysera oraz własną wyobraźnię role, a nie udają postaci historyczne - pisze Tadeusz Nyczek w Dialogu.

Bezczelnie podlizuję się Dialogowi, ale zaiste powiadam wam, warto czasem znaleźć trochę więcej czasu w naszych zabieganych czasach i przysiąść na dłużej z tym czy owym numerem w ręce. Tak mi się przydarzyło z numerem dziesiątym, październikowym, poświęconym głównie problemom z polską lustracją. Temat niby wygadany na różne strony, ale wciąż, jak widać choćby po niejednym Dialogowym tekście, inspirujący. Znalazł się tam także spory blok różnokonwencyjnych materiałów analizujących spektakle powstałe w ramach niedawno powołanej Sceny Faktu Teatru TV. Ponieważ w jednym z takich przedstawień maczałem palce, a informacje zawarte w tych materiałach czasem mijają się z prawdą, czasem z faktami, postanowiłem dołączyć do sprawy swoje trzy grosze. Mniej chodzi o mechaniczne sprostowania. Nieścisłości bądź pomyłki są, podejrzewam, głównie skutkiem głębszej nieznajomości rzeczy przez autorów, co trudno mieć im za złe; pewne konteksty i okoliczności nie należą do sfery publicznej. Korzystając z okazji, chciałbym rąbek takiej zakulisowej wiedzy ujawnić. Jak już bawimy się w lustrację, odplamianie historii i wyzwalanie nas przez prawdę, pójdźmy na całość.

Idzie o spektakl "Rozmowy z katem" według znanej książki Kazimierza Moczarskiego, w reżyserii Macieja Englerta. Byłem w tym przedsięwzięciu autorem adaptacji i zarazem scenariusza widowiska. Otóż zarówno z tekstów Kaliny Zalewskiej "Scena Faktu w Teatrze Telewizji" i Weroniki Szczawińskiej "Niezłomni i transparentni", jak z redakcyjnej rozmowy z udziałem Wacława Holewińskiego, Justyny Jaworskiej, Iwony Kurz, Piotra Laskowskiego, Adama Leszczyńskiego i Wandy Zwinogrodzkiej wynika, że "Rozmowy z katem" co prawda doskonale mieściły się w formule Sceny Faktu, ale jednak jakoś od niej odstawały.

Kalina Zalewska sięga w głąb dziejów naszego przedstawienia, czyniąc je jednym z ojców założycieli nowego trendu Teatru Telewizji. "Trzecim tematem [po "Norymberdze" Tomczyka/Krzystka i "Śmierci rotmistrza Pileckiego" Bugajskiego - przyp. TN], który zdecydował o powstaniu Sceny Faktu, był pomysł Macieja Englerta, pragnącego od wielu lat zrealizować w Teatrze Telewizji adaptację książki Kazimierza Moczarskiego." Weronika Szczawińska ma więcej wątpliwości: "Osobny akapit należy się tu spektaklowi Macieja Englerta, obrazowi o nieco innym niż pozostałe trzy charakterze. "Rozmowy z katem" realizują założenia doku-dramy w nieco mniejszym stopniu; z innymi przedstawieniami łączy je jednak pokrewieństwo estetyczne, obiektywna narracja, struktura psychomachii". Spektakle tego gatunku, co podkreślają wszyscy uczestnicy pisanego i mówionego panelu, powstały w bliskiej współpracy z IPNem, a nawet czasem z jego inicjatywy. Ale i tu z Moczarskim jest nie do końca tak. "Śmierć rotmistrza Pileckiego" Ryszarda Bugajskiego, "Inka 1946" Natalii Korynckiej-Gruz, "Słowo honoru" Krzysztofa Zaleskiego i "Rozmowy z katem" Macieja Englerta powstały we współpracy z historykami, a także z wykorzystaniem dokumentów IPNu (nieco odmienne jest pod tym względem widowisko Englerta)" - informuje Weronika Szczawińska. Jednym słowem gdzieś błyska, coś brzęczy i trzeszczy, ale w zasadzie wszystko gra i śpiewa.

Pamiętajmy jednak, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z mętną i długo zakłamywaną historią. Że choć niby już od brzęku kajdan wolni, nie jesteśmy wolni od śladów i odcisków, lęków i urazów z tamtych czasów. Szumy, zlepy i ciągi niezaleczonej (ale czy zaleczalnej?) przeszłości wloką się za nami i przyprawiają nam dziwne gęby w niespodziewanych okolicznościach. Dotyczy to nie tylko historycznego tła rozliczeniowych przedstawień. Ciemna przeszłość nierzadko rzuca swoje cienie na próby jej rozliczenia. Oto krótkie i prawdziwe dzieje powstania telewizyjnych "Rozmów z katem".

Otóż inicjatorem projektu nie był ani Maciej Englert, który bynajmniej nie "pragnął od wielu lat zrealizować adaptacji książki Moczarskiego", ani nawet niżej podpisany autor tejże adaptacji. Był nim Maciej Kosiński, były wieloletni pracownik telewizji publicznej, a naonczas współzałożyciel prywatnej firmy producenckiej Euromedia, realizującej między innymi teatry telewizji. Kosiński znał Elżbietę Moczarską, córkę autora "Rozmów", spadkobierczynię praw autorskich po ojcu. Uzyskał od niej zgodę na dokonanie telewizyjnej wersji książki. Dotąd taka zgoda była prawnie niemożliwa, bowiem opcję na sfilmowanie "Rozmów" posiadali od wielu lat Amerykanie. Opcja obejmowała nie tylko film kinowy, ale i telewizję. Film nie powstał, opcja w końcu wygasła, i dopiero wtedy można było przystąpić do krajowych zabiegów wokół przenosin książki na ekran. Co o tyle istotne, bo między innymi wyjaśnia, dlaczego w polskich teatrach grywano "Rozmowy", a telewizja miała szlaban.

Kosiński zwrócił się do mnie z propozycją napisania adaptacji. Był rok 1995.

Trochę oczywiście trwało, nim scenariusz powstał, bo nie była to rzecz łatwa ani prosta. Złożony w Agencji Teatru TVP, rozpoczął swój żywot tradycyjnego petenta tej nieśpiesznej instytucji. Ktoś go czytał albo nie czytał, leżał na biurkach albo w szafach, bywał na komisjach kwalifikacyjnych albo nie bywał. O ile pamiętam, nie do końca też były wyjaśnione kwestie praw autorskich. Po drodze Euromedia zaczęły się wycofywać z produkcji teatrów telewizji. Zamówień było coraz mniej, telewizja po cichu obcinała budżet na tę kosztowną zabawę w "misję publiczną"; misją stawało się podlizywanie masowej widowni przy pomocy znacznie lżejszej muzy. Kosiński odszedł dyrektorować pewnemu wydawnictwu książkowemu i już nie wrócił do Euromediów. Pomimo że scenariusz "Rozmów" zmienił producenta, a kierujący Teatrem Telewizji Jerzy Koenig okazywał życzliwość i zainteresowanie projektem, sprawa nadal tkwiła w miejscu. Był rok 1999 I nagle coś się ruszyło. "Rozmowy" zostały wpisane do produkcyjnego budżetu TVP na sezon produkcyjny 2000/2001.

Tyle że jeszcze w tym samym 1999 telewizja pozbyła się Koeniga. Jego następca, Jacek Weksler, skreślił Moczarskiego z planów Teatru Telewizji. Dlaczego? Nie wiadomo. Podobno nie wierzył w ich powodzenie u publiczności.

Po pięciu latach, w 2004, Weksler odszedł z Teatru Telewizji i objął Kanał Kultura. Na jego miejsce przyszedł Paweł Konic. Zgłosiliśmy ponownie "Rozmowy z katem" jako propozycję produkcyjną. Mieliśmy w rękawie dodatkowego asa w postaci zgody Macieja Englerta na wyreżyserowanie przedstawienia. Scenariusz trzeba było znacznie przepracować, bo pewne elementy dawnej układanki adaptacyjnej przestały pasować. Propozycja wydawała się bardzo interesować nowe szefostwo Teatru. Bardzo za była też Wanda Zwinogrodzka, odpowiadająca za teatr w Programie Pierwszym. Ale projekt znów nagle utknął i wszyscy dziwnie nabrali wody w usta.

Ponieważ rzadko kiedy udaje się w telewizji publicznej załatwić coś wprost i otwartym tekstem, po kilku miesiącach tajemniczego milczenia i równie tajemniczych min wokół tematu sięgnąłem do niezawodnej krynicy wszelkich telewizyjnych wieści, jakimi są korytarze, przedsionki i bufety. Krynica szepnęła mi pytyjskimi usty, że temat zablokował Piotr Dejmek, ówczesny dyrektor Agencji Filmowej mającej w swojej gestii Teatr Telewizji. Odbył on mianowicie poufną rozmowę z kimś z IPNu, instytucji o paroletnim zaledwie dorobku, ale już dającej odczuć swoje rosnące wpływy. Były to skądinąd również początki wykluwania się koncepcji telewizyjnej Sceny Faktu przy ścisłej współpracy z IPNem właśnie.

Podczas tej rozmowy dyrektor Dejmek miał się jakoby dowiedzieć, że są jakieś brudne papiery na Moczarskiego. Wedle nich, bohater AKowskiego podziemia wcale nie był taki niezłomny, bo w zamian za odpuszczenie mu kary śmierci zobowiązał się napisać na zlecenie UB biografię Jürgena Stroopa. Pobyt zaś w jednej celi ze słynnym katem powstania w warszawskim getcie był tylko elementem ustalonej strategii zdobycia odpowiednich informacji, nie zaś jedną z wymyślnych tortur zastosowanych wobec "niebezpiecznego wroga komunizmu". Zrobienie zatem za pieniądze publicznej telewizji spektaklu gloryfikującego bohaterstwo złamanego przez UB zdrajcy byłoby zatem, delikatnie mówiąc, mało fortunnym pomysłem.

Chciałem to wszystko usłyszeć od dyrektora Dejmka, bo rzecz wydawała mi się kompletnie absurdalna i miałem nadzieję, że to jakieś ponure plotki i kretyńskie nieporozumienie. Ale do żadnego spotkania nie doszło. Dyrektor Dejmek wciąż nie miał czasu albo jego sekretarka nie oddzwaniała pomimo wcześniejszych ustaleń. Postanowiłem na własną rękę przeprowadzić "dowód niewinności" Moczarskiego. Niestety fatalnie trafiłem. Niewiele wcześniej Bronisław Wildstein ogłosił swoją słynną listę i IPN był zawalony stosami podań od ludzi domagających się albo dostępu do swoich teczek, albo świadectwa niewinności, czyli wydania statusu pokrzywdzonego. Nie był w stanie pomóc nawet Andrzej Kunert, najlepszy w Polsce znawca "sprawy Moczarskiego" i autor biografii autora "Rozmów z katem", którego poprosiłem o konsultacje faktograficzno-historyczne przy pracy nad scenariuszem.

Posługując się dostępnymi źródłami oraz zwykłą logiką, sporządziłem na własny użytek analityczny zestaw wszystkich możliwych kombinacji, z których mogłoby wynikać, że istniało jakiekolwiek prawdopodobieństwo kolaboracji Moczarskiego z Urzędem Bezpieczeństwa w sposób opisany przez pracownika IPNu na podstawie jakoby odkrytych dokumentów. Nie było takiej możliwości. Żadnych technicznych ani organizacyjnych szans. Nic się nie zgadzało, literalnie nic. Ale IPN miał podobno papiery, a do IPNu nie sposób się było dostać.

"Rozmowy z katem" uratowały dla telewizji obchody trzydziestolecia śmierci Moczarskiego. Odbyły się z całym majestatem pod koniec września 2005 w warszawskim Muzeum Powstania Warszawskiego. Wygłoszono kilka referatów i prywatnych wspomnień, a profesor Norman Davies stwierdził ex cathedra, że książka Moczarskiego otworzyła mu oczy na prawdziwą, zupełnie nierozumianą na Zachodzie paranoję polskiej historii współczesnej. Bohaterska legenda oficera AK i dziennikarza została więc w całej rozciągłości publicznie potwierdzona. Nie podniósł się też żaden - instytucjonalny bądź prywatny - głos protestu, że coś z Moczarskim było nie tak.

Uzbrojony w takie świadectwo oraz swoją prywatną ekspertyzę, podjąłem jeszcze raz próbę przewalczenia w telewizji projektu "Rozmów". Tym razem, o dziwo, udało się. Dyrektor Dejmek podpisał skierowanie do produkcji, a redakcja Teatru Telewizji odetchnęła, bo sytuacja także dla niej była nieprzyjemna i niezręczna. Dla niżej podpisanego oznaczało zaś zakończenie, na razie przynajmniej teoretyczne, równo dziesięcioletnich bojów o Moczarskiego. Niestety, gotowego spektaklu nie dożył Paweł Konic, który zmarł nagle i przedwcześnie w listopadzie tegoż 2005 roku. Wanda Zwinogrodzka, która przejęła po nim obowiązki szefa Teatru Telewizji, była najwłaściwszą osobą do przypilnowania powstania spektaklu, bo od zawsze była zwolenniczką pomysłu jego realizacji. Premiera "Rozmów z katem" miała miejsce w kwietniu 2007 i, jak słychać, odniosła znaczny sukces.

Na koniec garść uwag dopełniających długie i dosyć pokrętne dzieje tego spektaklu.

Nie planowaliśmy z Maciejem Englertem "Rozmów z katem" ani jako jednej z inicjatyw zmierzających do powstania Sceny Faktu, ani w sposób naturalny do tej konwencji przynależnej. Przeciwnie, zależało nam na stworzeniu normalnego widowiska teatralnego, w którym aktorzy grają zaprojektowane przez tekst, reżysera oraz własną wyobraźnię role, a nie udają postaci historyczne. Ani Fronczewski nie miał wyglądać jak Stroop, ani Zieliński jak Moczarski, ani Orzechowski jak Schielke, choć na temat tej ostatniej postaci nie ma żadnych świadectw poza narracją książkową. Miała to być opowieść o pewnej szokującej przygodzie zamknięcia w jednej celi kata z ofiarą, zrównanych w swoich prawach, a raczej ich braku, na mocy wyroku ich wspólnego wroga. Oczywiście strona faktograficzna mówiła od siebie swoje. Padały konkretne nazwiska, przywoływane były rzeczywiste wydarzenia historyczne etc.

Myślę, że trochę inaczej spektakl byłby odbierany, gdyby nie został umieszczony, mocą pewnego zbiegu okoliczności (przecież mógł powstać trzy, pięć albo i osiem lat temu), w towarzystwie realizacji od początku przewidzianych do tego cyklu. Ale nawet i bez tego komentatorzy bez trudu zauważyli różnice między "Rozmowami" a pozostałymi przedstawieniami Sceny Faktu. Choć niewykluczone, że twórcy na przykład "Norymbergi" Tomczyka/Krzystka, spektaklu opartego w końcu na zupełnej fikcji fabularnej, czuli się jeszcze bardziej nieswojo. Przyznać jednak trzeba, że szefostwo Teatru Telewizji, dopisując poniekąd Rozmowy do swojego cyklu, ze swojego punktu widzenia nie popełniło błędu, spektakl rzeczywiście mieścił się w ogólnych założeniach całości projektu. Może nawet - jeszcze na etapie zgłoszenia produkcyjnego - stanowił jeden z argumentów za powołaniem Sceny Faktu. Ja referuję wyłącznie nasz, realizatorów, punkt widzenia.

Co zaś do twórczej czy współtwórczej roli IPNu przy kreowaniu dzieł tejże Sceny, pozwalam sobie mieć swoje zdanie. Dosyć, jak łatwo się domyślić, odrębne. Tym bardziej że cała ta historia z wrabianiem Moczarskiego w kolaborację z UB okazała się oczywiście wyssana z ubeckiego palca. Została przechowana w dokumentacji procesowej oprawców Moczarskiego jako jedna z metod obrony oskarżonych - przez rzucanie absurdalnych pomówień pod adresem ich ofiar; nie przeszkodziło to dzielnym "historykom" w uznaniu tych pomówień za możliwy dowód zdrady obywatela KM.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji