Artykuły

Andrzej Molik w obronie lubelskiego Teatru im. Osterwy

-Jeśli ktoś taki nie widzi ogromu roboty wykonanej w Teatrze im. Osterwy, a czepia się jakiegoś marginalnego szczegółu, to nie wypada sądzić, że kierują nim dobre intencje. Wstyd, panie Konradzie! I wielki wstyd, że w przededniu Międzynarodowego Dnia Teatru blokuje Pan nagrodę dla ojca tego sukcesu Krzysztofa Torończyka - zwraca się do przewodniczącego Sejmiku Województwa, Andrzej Molik.

To się zawsze tak zaczyna. Zawsze i wszędzie. Oczywiście w Polsce. I w Lublinie też. Pamiętam ten moment, gdy ruszyła krytyczna kampania skierowana przeciwko Andrzejowi Rozhinowi, przedostatniemu dyrektorowi Teatru im. Osterwy przed nastaniem obecnej dyrekcji. Siły zainteresowane posadowieniem na dyrektorskim stoiku swojego człowieka jęły podważać jego sposoby wydawania dotacji. Rozhin do oszczędnych nie należał, ale miał własną odważną wizję teatru, będącą w jakiś sposób przedłużeniem koncepcji realizowanej dwie dekady wcześniej w studenckim Teatrze Gong Oczywiście, można się było z nią nie zgadzać, bo tylko najodważniejsi akceptowali próbę przekształcenia placówki dramatycznej w musicalową, a taką drogą stąpał wtedy Teatr im. Osterwy. Jednak kto wie, czy tłumy z całego kraju pielgrzymujące ostatnio na "Miss Sajgon" czy "Koty" do Teatru Roma nie waliłyby dziś do Lublina. Pod koniec lat 80. musicalowe spektakle były w Polsce ewenementem, a Rozhin wystawiał "Człowieka z La Manchy", "Braci krwi", pokrewny temu rodzajowi "Strych" i rozśpiewanego "Sztukmistrza z Lublina". I miał dalsze, odważne plany podbudowane nieprawdopodobną pracą zespołu aktorskiego nad rozśpiewaniem, szlifowaniem swych możliwości wokalnych. Dopiero kilka lat później dzisiejszy szef Romy zaczął wystawiać musicale w Radomiu i stamtąd został podkupiony do Warszawy.

Nigdy się nie dowiemy, czy Lublin stałby się musicalową stolicą, bo Andrzej Rozhin z Osterwy został wymanewrowany i nigdzie już nie znalazł warunków do realizacji swej wizji. Wiemy natomiast aż za dobrze, że później w placówce przy Narutowicza zaczęło się siedem lat chudych i stała się teatralnym przeciętniakiem, w którym obok kilku zaledwie dobrych spektakli zdarzały się i takie kompromitacje jak pamiętna "Noc listopadowa". Dyr. Cezary Karpiński powtarzał w kółko, że wciąż spłaca długi po Rozhinie, sponsorów nie potrafił znajdować i nawet postawiona za poprzednika przybudówka z garderobami, salą prób, pracowniami i biurem organizacji widowni nie doczekała się otynkowania. Odszedł po cichutku, dobrze planując przyszłość w placówce dyplomatycznej w Mińsku, o co zabiegał jeszcze siedząc w fotelu szefa Osterwy.

Od tego momentu miną za chwilę cztery lata. W maju 2000 r. dyrekcję przejęło dwóch Krzysztofów - Torończyk jako naczelny i Babicki jako artystyczny. Zastępcą dyrektora został rzutki Ryszard Fijałkowski, odgrywający ważną rolę w momencie, gdy Torończyk sprawuje równolegle funkcję dyrektora w warszawskim Teatrze

Narodowym. Co panowie zdziałali przez niespełna cztery sezony, jest tak ewidentne, że tylko ślepy tego nie dostrzeże. Ostatnio pisaliśmy o tym dużo w Kurierze, ale przypomnę, że chodzi o gruntowną zmianę oblicza gmachu teatru, o niezwykłe w skali kraju sukcesy frekwencyjne, o spektakle, które zdobywają laury na festiwalach entuzjastycznie przyjmowane są w stolicy, o repertuar, w którym nie ma ani jednego nieporozumienia, o kompletnie odmłodzony zespół, o którym jeden z największych polskich reżyserów Tadeusz Bradecki mówi, że zagra już wszystko itd. itd.

A jednak znowu powraca polskie piekło. Znalazł się człowiek ślepy na to wszystko, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego Konrad Rękas. Jeśli ktoś taki nie widzi ogromu roboty wykonanej w Teatrze im. Osterwy, a czepia się

jakiegoś marginalnego szczegółu, to nie wypada sądzić, że kierują nim dobre intencje. Wstyd, panie Konradzie! I wielki wstyd, że w przededniu Międzynarodowego Dnia Teatru blokuje Pan nagrodę dla ojca tego sukcesu Krzysztofa Torończyka, który jest przy tym kontynuatorem pięknych tradycji rodzinnych i dzieła swego ojca Jerzego, ongiś też dyrektora Osterwy. Ale największy wstyd, wręcz kompromitacja miasta i województwa nastąpi dopiero wtedy, gdy swymi niepojętymi (przecież Pana ulubieniec, dyr. Jacek Boniecki z Muzycznego dyrekcji w teatrze dramatycznym nie obejmie!) działaniami zniechęci Pan jego i jego ekipę do pracy w Lublinie. W jednym z miast Wybrzeża naszych dwóch Krzysztofów chcą przyjąć w każdej chwili. Z otwartymi ramionami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji