Artykuły

Degrengolada, czyli jak ustrzelić Kazimierza Kutza

Kutz jest wielkim reżyserem z wielkim dorobkiem, ma prawo wypowiadać swoje sądy, choćby nam się nie podobały. Lecz zamiast rzucać się na niego z energią wygłodniałej sfory, warto pomyśleć, czy w tym, co mówi, nie ma czegoś wartościowego. Czy nie ma bolesnej dla nas prawdy? - reżyser Piotr Szulkin zabiera głos w polemice Kazimierza Kutza i Janusza Kijowskiego dotyczącej ustawy medialnej.

Przeczytałem wywiad Agnieszki Kublik z Kazimierzem Kutzem ("Gazeta" z 3 sierpnia). Opisywał on stan faktyczny, w jakim znalazła się nasza kinematografia, w tym także telewizyjny dysponent pieniędzy z części budżetu TV przeznaczonego na produkcję filmową. Chyba cała społeczność filmowa wie, że to, co opisał Kutz, jest prawdą. Prawdą były także słowa o chorobie, jaką toczy Stowarzyszenie Filmowców Polskich, nieprzejrzystą ZAP-ę i degenerujący się Polski Instytut Sztuki Filmowej.

Boleści te, wstydliwe i nieraz odrażające, wynikają z faktu, że środowisko filmowe przestało mieć wpływ na te instytucje, zaś instytucje owe przestały kogokolwiek reprezentować oprócz wąskiej grupy beneficjentów powstałego systemu. Oczywistym jest fakt, że rezultatem takiej sytuacji jest nie tylko degrengolada systemowa, lecz także degrengolada programowa. Ideałem stały się "komedie romantyczne", zaś dla produkcji z funduszy telewizji - telenowele.

Powinnością kinematografii jest tworzenie obrazu społeczeństwa, przestrzeni dyskusji, choćby i bolesnej, ale służącej społeczeństwu do refleksji o kondycji, w jakiej się znalazło. Te powinności wypełniała filmowa szkoła polska - filmy powstałe po 1956 roku. Te powinności wypełniało kino moralnego niepokoju z lat 70. Dziś skarleliśmy. Oglądając wiele nowych polskich filmów i seriali, przychodzi nam spuścić ze wstydu oczy.

Zniszczyliśmy zespoły filmowe, przemieniając je w sprywatyzowane studia filmowe. Prywatne folwarki. A te nasze stare zespoły filmowe były dla naszych generacji bardzo istotnym miejscem, gdzie spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, kształtowaliśmy nasze postawy.

Rozpad Stowarzyszenia Filmowców, jako sui genesis stowarzyszenia twórczego nastąpił bardzo szybko po 1991 r. Nie zauważyliśmy nawet, że ta tak istotna dla środowiska instytucja zamieniła się w coś, gdzie nastrój przypomina biuro bukmacherskie. Stan ten nie zmienił się do dziś. Tyle że w tym biurze bukmacherskim nikt już nawet nie opróżnia popielniczek.

PISF przysyła mi pocztą i internetem swoje publikacje wypełnione kolorowymi zdjęcia ciągle tych samych trzech osób w trakcie ceremonii rozdawania kwiatów, nagród, znaczków, czy czego tam jeszcze. I to ma być płaszczyzna, która powinna stanowić zaczyn środowiskowej dyskusji? Nigdy nie brałem udziału w pracach komitetu, nigdy też do takiej współpracy mnie nie zaproszono. Mechanizmy tej instytucji niby przejrzyste, przypominają jakąś fantasmagoryczną animację o ciemnych siłach.

Kazimierz Kutz powiedział prawdę, na którą nikt nie zdobył się przed nim.

Jeśli wychylam się i popieram Kutza, czynię to z oburzenia tekstem (polemiką?) Janusza Kijowskiego, który ukazał się parę dni po wywiadzie z Kutzem. Tak brutalnego - choć słowo brutalność nie oddaje skali agresji tego tekstu - ataku, kopania po kostkach, wściekłego wgryzania się w Kutza nie wymyśliłbym nawet w nocnym koszmarze.

Ja też kiedyś byłem z Kazimierzem Kutzem po imieniu. Jednak teraz, gdy twórca "Soli ziemi czarnej" ma 80 lat, nie przyszłoby mi do głowy zwracać się do Kutza per "Kaziu", "Kaziku", niczym do brzdąca, który spłatał figla. Różnica generacji, różnica dorobku nie daje Kijowskiemu takiego prawa. Może to brak wyczucia, by poprzez familiaryzowanie się poczuć się choć przez chwilę w butach ważnego dla naszej kinematografii twórcy.

Kijowski pisze: "Kutz miał u niego zawsze taryfę ulgową". Litości - odrobina skromności. Kijowski wplata w swój tekst szereg złośliwości, które są kalumniami. To już nie brak kindersztuby, lecz faul, lub inaczej - grzech. Generacjom, które w sposób zaangażowany twórczo przeszły przez socjalizm, zawsze można coś zarzucić. Najprostszym zarzutem byłoby to, że tworzyli, a mogliby przecież pojechać w Bieszczady.

Kutz jest wielkim reżyserem z wielkim dorobkiem, ma prawo wypowiadać swoje sądy, choćby nam się nie podobały. Lecz zamiast rzucać się na niego z energią wygłodniałej sfory, warto pomyśleć, czy w tym, co mówi, nie ma czegoś wartościowego. Czy nie ma bolesnej dla nas prawdy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji