Artykuły

Powrót mamy

Gdybyśmy na przykładzie no­wej premiery w Teatrze ZASP-u w Ognisku (,"Powrót mamy", ko­media Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej) zamiast recenzji chcieli napisać dysertację na temat... ge­netyki, mielibyśmy okazję bez precedensu.

Maria Pawlikowika-Jasnorzewska (wśród rodziny i przyjaciół zwana Lilką) była córką Wojcie­cha Kossaka. Prócz Lilki, Wojciechostwo Kossakowie mieli sy­na, także malarza - i drugą córkę, również bardzo utalentowaną pisarkę (chociaż w zupełnie od­miennym rodzaju niż Lilka); ta droga córka zdobyła rozgłos pod pseudonimem Magdaleny Samo­zwaniec. Jeszcze słówko o genealogii: Wojciech Kossak, sam wzięty malarz a syn jeszcze bardziej znakomitego malarza, Juliusza, miał brata-bliźniaka, Tadeusza. Otóż, ten bliźniak-Tadeusz, hreczkosiej bodaj z łomżyńskiego, ni­czym szczególnym się nie wyróż­niał prócz tego (co samo przez się nie było zresztą wyróżnie­niem), że prócz dwóch synów miał także córkę, Zofię. Żadne super­latywy nie mogą być tutaj uzna­ne za przesadę, gdy chodzi o tę niezwykłą rodzinę: Zofia Kossakówna, stryjeczna Marii (Lilki) Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec, to zna­komita pisarka (znowu w innym rodzaju) Zofia Kossak-Szczucka. I jak tu nie myśleć o ge­nach. Zwłaszcza, że bliźniacy-Kossacy, Wojciech i Tadeusz, obaj mieli za żony Kisielnickie, ku­zynki, a może nawet rodzone sio­stry. Dość genetyki.

Teraz - recenzja. Jedno z naj­lepszych przedstawień londyńskie­go ZASP-u. Wróżę długą serię wypełnionych wieczorów w Ogni­sku. Pawlikowska-Jasnorzewska to najwybitniejsze chyba pióro kobiece międzywojennego dwu­dziestolecia. (Nie dziwi mnie to wcale - z takiej rodziny!). Choć "rodzajem" jej była przede wszystkim poezja, z równym mi­strzostwem poruszała się w ca­łym tym magicznym świecie, któ­ry nazywamy sztuką. Gdyby przyszła jej fantazja, by zostać tancerką (aktorką) - jestem te­go pewny - potrafiłaby być nią (nimi) w sposób równie subtelny - jak pisała wiersze... A komedie? Myślimy przede wszyst­kim o tej, którą możemy oglą­dać teraz w Ognisku. Znakomita! Bezbłędne wydają mi się szcze­gólnie akt pierwszy i drugi. To sceniczne majsterstwo na miarę najlepszych paryskich komedii, tzw. bulwarowych. To nie deminuacja; tak się wtedy pisało. Świat był jeszcze przed drugą wojną .

Grubiński utrzymywał że naj­wyższym (najtrudniejszym) ro­dzajem literatury jest komediopisarstwo. Dużo można by o tym mówić. Ale dwa pierwsze akty "Mamy" zdają się potwierdzać opinię Grabińskiego.

Aktorzy? Buchwaldowa, w ty­tułowej roli, miękka, jak tutaj być powinno - inteligentna (ditto), mądra (po raz drugi: ditto); aktorsko bardzo, bardzo. Prawdziwa tragedia, że jej poko­lenie aktorskie tak strasznie skrzywdziła wojna, itd. Najlepsze lata aktorskie zmarnowane.

Lena Harrison, nowy nabytek naszego teatru na emigracji (a może tylko ptak przelotny ?), ak­torka z kraju; ma młodość, nie­pokojącą urodę (którą tak lubią mężczyźni), talent, aparycję - czegóż chcieć więcej?

Małgorzata Pragłowska, "dziec­ko" emigracyjne, młodzieńcza (co rozumie się samo przez się) - podchodzi do sceny (na scenę) z entuzjazmem. To dobrze. Reży­ser musi nad nią jeszcze popra­cować. Warto.

Panowie: Witold Szejbal, cza­rujący lekkoduch-papa, wierzymy że można się w nim zakochać... Ówczesna (międzywojenna) mło­dzież była mniej bezwzględna, lekkomyślni starsi panowie, zwła­szcza dobrze sytuowana, mieli większe szanse. Pamiętam jakąś, bodaj francuską farsę, pod tytu­łem "Papa"; papę grał Junosza. Niechże sję przy nam rumienią ze wstydu dzisiejsi gołowąsi uwo­dziciele. Szejbal to nie Stępowski - jest od niego znacznie młodszy - powiedzmy wyrozu­miale ... Ale niełatwą rolę zagrał dyskretnie, z taktem, kulturalnie, czyli - jak należy.

Stanisław Adamski, nowa twarz wśród nas, młody aktor z kraju lecz już teatralnie dojrzały; grał świetnie. Obok Leny Harrison to dla naszego ZASP-u prawdziwy atut. (Jak przedtem Gamski i Ja­rosz).

Jerzy Placzek, również entuzja­styczny młody; już go w Londynie znamy. W "Mamie" ma rólkę w trzecim akcie. Rólka nie daje pola do popisu aktorskiego, "skła­da się" z samych tzw. gierek. Niewielkie możliwości wykorzy­stał w pełni. Czy niezbyt w peł­ni - niech się nad tym głowi reżyser. Publiczność takie "kawa­ły" lubi; zbierał brawa.

Scenografia, jak na możliwo­ści sceny w Ognisku, bardzo po­mysłowa (dwa sąsiednie "nume­ry" w hotelu - jednocześnie...). Nie wiem, jakby to rozwiązano na prawdziwej scenie; w Ognisku gra świateł zastąpiła przestrzeń... Smosarski - brawo!

Na koniec - najbardziej za­służony: Kielanowski, reżyser.

Szczęściarz! Znowu spadli mu jak z nieba młodzi, dobrzy akto­rzy. Nie wiem, jak on to robi, istne czary. Lecz już ani szczę­ściem, ani czarami nie można wytłumaczyć wyboru sztuki. To - zasługa. Idźcie na to przedsta­wienie - wszyscy: starzy, by po­marzyć; młodzi - by się dowie­dzieć czego: o rodzicach. Ja wysyłam wnuczki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji