Artykuły

Życie nasze nic nie warte

Michał Zadara - zmęczony widać pojawiającymi się tu i ówdzie głosami o kiepskiej kondycji finansowej ludzi kultury - wskrzesza w swoim ostatnim felietonie na łamach "Krytyki Politycznej" młodopolski mit artysty-nędzarza, męczennika sztuki - pisze Witold Mrozek w felietonie dla e-teatru.

Najpierw, jak poczciwy wujek przy imieninowym stole, cierpliwie tłumaczy: "przecież wszyscy ostrzegali, że lepiej zostać inżynierem czy fryzjerem". Potem z poczciwego wujka zmienia się w suchotniczego Poetę w długiej pelerynie i nawołuje w natchnieniu, by jego konfratrzy z Zakonu Sztuki gotowi byli "znieść każde upokorzenie", "poczucie głodu w żołądku", "niepewności co do tego, czy za miesiąc jeszcze będą mieli za co żyć". Na koniec rzuca: le risque est total. Czy nie piękniej cytować Kantora po francusku, niż jęczeć - w języku "roszczeniowców" - że nie ma się zdolności kredytowej i ubezpieczenia zdrowotnego?

Jeżeli w regule artystycznego zakonu Zadary obok przykazania ascezy mieści się przykazanie ciągłego zaskakiwania publiczności, to udało się - jako publiczność jestem zaskoczony. Dość ekscentryczny to sposób na rozwiązywanie problemów ekonomicznych - choć może zarazem najprostszy i najskuteczniejszy. Z niepewności jutra zrobić arystokratyczny przywilej artysty - zaciskać pasa nie w imię dziejowej konieczności praw rynku i światowych koniunktur, jak nakazuje się to czynić całemu społeczeństwu, ale w zamian za szczególny status, za możliwość zajmowania się "kolorami, dźwiękami, słowami, ideami, materiałami i kształtami". Skąd ten nagły powrót młodopolszczyzny? Można go wytłumaczyć materialistycznie, wracając do Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Przyczyny ekscentrycznych zachowań i religijnej adoracji Sztuki w kręgach bohemy upatrywał Boy właśnie w wyjątkowo niepewnym statusie materialnym ówczesnych artystów, już pozbawionych arystokratycznych mecenasów, a jeszcze nieobjętych mecenatem państwa. Dziś, gdy ten ostatni jest w defensywie - wraca i młodopolska poza. Poprzedzająca okrzyk "evviva l'arte!" fraza "Życie nasze nic nie warte" zaczyna brzmieć niepokojąco konkretnie.

Środowiska takie, jak nowa lewica, przedstawiciele kręgów kultury niezależnej czy część kręgów akademickich próbują spopularyzować w Polsce pojęcie "prekariat". Słowo to opisuje sytuację braku pewności jutra; pozbawienia regularnych dochodów czy zabezpieczeń takich, jak ubezpieczenie zdrowotne czy składki emerytalne, nie mówiąc już o towarzyszącym tradycyjnym umowom o pracę płatnym okresie wypowiedzenia. Prekariat to kondycja wielu artystów, reżyserów czy krytyków; także niejednego aktora. System funkcjonowania kultury wpycha w ten stan coraz to nowe grupy i jednostki; stąd potrzeba nowych rozwiązań ekonomicznych i socjalnych. O "nową ekonomię dla kultury" przed dwoma tygodnia wołał sam Michał Zadara; trochę bałem się tego mało konkretnego apelu. Dziś, gdy reżyser wzywa do ascezy, gdy poucza - "przyzwyczajcie się albo zmieńcie zawód" - boję się jeszcze bardziej.

Zadara bowiem po prostu uwzniośla prekariat, koronuje go nieco przykurzoną aureolą z modernistycznego składziku Sztuki. Upoetyczniona kiła to "francuska choroba"; upoetyczniony prekariat - "gotowość znoszenia uczucia głodu i niepewności jutra". Ani kiła, ani prekariat, jakkolwiek ładnie ich nie nazwiemy, nie staną się jednak czymś pożądanym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji