Artykuły

W teatrze się nie da bez fanatyzmu

- Ja bym chciał co roku wpuścić tutaj kogoś młodego. Kogoś, kto pokaże także inny stosunek do świata. Szukam chętnych do pracy na scenie operowej, tylko że sytuacja jest moim zdaniem w tej dziedzinie tragiczna, jeśli chodzi o nowy narybek - mówi MAREK WEISS, dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsku.

Panie dyrektorze, tym razem proponuję nie wywiad, tylko rozmowę, o kolejnym sezonie Opery Bałtyckiej. Sezonie, który po premierze "Carmen" w Pańskiej reżyserii pozwoliłem sobie bezceremonialnie podsumować, że to zamknięcie pewnego etapu w najnowszej historii gdańskiego teatru operowego.

- O tym chce Pan porozmawiać.

Bo chciałbym się dowiedzieć, co to znaczy "zamknięcie pewnego etapu".

- Jak by pan to zdefiniował?

To znaczy, że był jakiś okres, dla którego da się znaleźć wspólny mianownik?

- Wydawało mi się, że spektakle wystawiane w Operze Bałtyckiej od czasu, gdy objąłem stanowisko dyrektora, były bardzo różne. Z trudem odnalazłbym jakąś ich wspólną cechę.

Nie chodziło mi o to, że zacząłem się na Pańskich spektaklach nudzić, bo zbyt są do siebie podobne. To prawda - one są bardzo różne. Ale kiedy obejmował Pan Operę Bałtycką złożył Pan deklarację, że pierwszy sezon będzie Pańskim własnym, autorskim. Potem zaś - tak Pan deklarował - zacznie Pan dopuszczać do głosu innych reżyserów. Kiedy napisałem teraz o zamknięciu pewnego etapu, miałem na myśli to właśnie, że "Carmen" jest sygnałem, iż pora zamknąć okres, kiedy repertuar Opery Bałtyckiej jest zdominowany przez jednego reżysera, czyli przez Pana.

- To poważny problem i poważne pytanie, dotyczący nie tylko Opery Bałtyckiej, ale w ogóle teatru operowego dzisiaj. On się obecnie bardzo zmienia. Tak jak teatr dramatyczny, również teatr operowy staje się pewnym narzędziem artystycznym, które ma określone przesłanie, określony styl, jakość, kierunek, cel, do którego dąży. Teatr operowy, taki jaki niektórzy z nas próbują stworzyć, polega na tym, że panuje w nim równowaga między wartością muzyczną a teatrem. Polega też na tym, że coś narzuca się dziełu operowemu, jakąś własną jakość. Coś podobnego dzieje się w niektórych teatrach dramatycznych. Powoli przestają to być instytucje, produkujące kolejne premiery i zaspokajające różne gusta. Teatr zaczyna coś narzucać, mówić od siebie. Tak myśli Mariusz Treliński, prowadzący scenę narodową. Kształt artystyczny danego teatru musi być jakoś zadekretowany. Taki teatr nie jest sumą wielu dowolnych elementów, tylko efektem świadomego wyboru określonej drogi.

Ale czy taki teatr jak Opera Bałtycka nie powinien jednak służyć różnym gustom? To prawda, że Pańskie spektakle są bardzo rozmaite. Ale jak każdy artysta patrzy Pan na świat dość jednorodnie. Na przykład w charakterystyczny dla siebie sposób pokazuje Pan związek między kulturą wysoką i masową. Patrzy też Pan po swojemu na relacje między kobietą i mężczyzną. Kobieta, trochę jak u Dostojewskiego, często zbawia u Pana mężczyznę. Ryzyko budowania autorskiego teatru w teatrze repertuarowym polega na tym, że z czasem będzie on pokazywał świat i też sztukę teatru przez pryzmat wrażliwości i osobowości jednego człowieka. A ja chętnie spotkałbym się w gdańskim teatrze operowym czasem z innym myśleniem, na przykład o kulturze masowej.

- Ja bym chciał co roku wpuścić tutaj kogoś młodego. Kogoś, kto pokaże także inny stosunek do świata, to, o czym pan mówi. Szukam chętnych do pracy na scenie operowej, tylko że sytuacja jest moim zdaniem w tej dziedzinie tragiczna, jeśli chodzi o nowy narybek.

Nie może Pan znaleźć nikogo, spełniającego Pańskie kryteria?

- To jest tragedia.

W Poznaniu co którąś premierę robią młodzi.

- Tylko że to, co oni wyprawiają, to katastrofa. Jest taka popularna, nie będę używał nazwisk, popularna młoda reżyser, nowy koń wyścigowy, na którego się stawia. Ale ja nie wiem, gdzie się schować na jej spektaklach. Tolerancja dla bełkotu, dla efekciarstwa, dla robienia czegokolwiek, żeby tylko było inaczej, jest tak duża w tej chwili, publiczność jest tak zastraszona, a krytycy tak onieśmieleni taką tendencją, że nie wiadomo, jak reagować. Oczywiście można by powiedzieć, że czym więcej różnorodności i rewolucyjnego ducha w tych poszukiwaniach, tym lepiej. Ja też spotykam się w recenzjach z zarzutami, ze przeinaczam i wychodzi bełkot, ale jednak daleko mi do ekstremistów.

Katastrofy bywają pouczające.

- Ale opera to skomplikowany instrument, a nie jakiś performance. Jeśli ktoś dostaje do ręki wiolonczelę, musi znać choćby elementarne zasady gry na niej, jeśli chce zagrać coś całkiem nowego. Byłem już dość dawno temu w Paryżu na koncercie skądinąd zacnego kompozytora, Zygmunta Krauzego, który na swoim występie otworzył fortepian i wrzucał do niego kamienie.

Gorsze rzeczy dzieją się w salach koncertowych.

- No tak, ale jak ja widzę takie performanse w operze... Nie, nie mogę się na to zgodzić. Ale zaproponowałem przecież zrobienie "Traviaty" Karolinie Sofulak. To ktoś, kto kocha muzykę, poważnie myśli o operze. I ta "Traviata" była naprawdę udana. A "Halka" Eweliny Piotrowiak? Różne były głosy na temat tego przedstawienia, ale było to zrobione profesjonalnie, miało jakiś sens.

I nadal będzie Pan wpuszczał takie osoby?

- Zależy mi na tym bardzo i bardzo na nie czekam. Co jakiś czas zgłaszają się ludzie, którzy mówią, że chcą robić operę, tylko widzi pan, okazuje się, że nie mają elementarnego pojęcia o muzyce. Im jest wszystko jedno, co tam w kanale będzie grane. Nie chcę nawet rozmawiać z takimi osobnikami. Przy pracy nad operą trzeba trochę słuchać, mieć jakiś pogląd na to, czym była tradycja operowa, co to jest śpiewak, co orkiestra, a co dyrygent. Tego nie może robić każdy. To nie jest moja pogarda czy moje lekceważenie popkultury. Chodzi o to, że popkultura została zdominowana przez amatorów, ludzi, tworzących spontanicznie różne przedsięwzięcia, które nie wymagają żadnego wysiłku, pracy. Może to robić każdy. A tu nie. W operze trzeba coś umieć. Znaleźć ludzi, którzy coś potrafią w niej zrobić, nie jest tak łatwo. Przygotowujemy się do wystawienia "Graczy" Szostakowicza. Nie ma tam jakiejś burzliwej akcji, jest tylko dziewięciu aktorów, którzy grają w karty. Trzeba przećwiczyć tysiące aktorskich etiud. Powinien to wyreżyserować aktor, wybitny, ale zarazem taki, który jest wrażliwy na muzykę, słucha jej, a przy tym ma pojęcie o reżyserii.

Zaraz usłyszę, że nie znalazł Pan takiego człowieka.

- A nie. Jak wszystkich odsiałem, został mi Andrzej Chyra. Jedyny aktor, wybitny, który skończył też reżyserię, jest melomanem, zna się na muzyce. I chce to robić.

Pozwolę sobie na złośliwość. Człowiekiem, który najlepiej spełnia wszystkie kryteria dyrektora Marka Weissa-Grzesińskiego i którego stale ma Pan pod ręką, jest Marek Weiss-Grzesiński reżyser.

- (śmiech) A wie pan, że tak jest? Ale nie, nie jestem jedyny. Nas jest kilku, tak naprawdę kilku poważnych reżyserów operowych w Polsce. Ale Mariusz Treliński na przykład jest nieosiągalny nie tylko dlatego, że nie przepadamy za sobą.

Ale i ze względu na honorarium, jak się domyślam.

- Mogę przyprowadzić do opery kogoś, kto przygotuje przedstawienie, ale ono także i mnie musi się spodobać. Dalej Krzysztof Warlikowski jest reżyserem, którego bym akceptował, co nie znaczy, że lubię jego spektakle. Ale to wielki, uznany w świecie reżyser.

Także poza możliwościami budżetu gdańskiej sceny operowej.

- Był taki moment, że byliśmy prawie dogadani na zrobienie przez niego drobnej formy w Gdańsku. Ale coś mu wypadło i nie wyszło. Dla Opery Bałtyckiej, ma pan rację, to są nieosiągalne nazwiska. Zresztą - wielu spektakli i tak nie moglibyśmy zrobić, bo mamy maleńką scenę.

A taki Michał Znaniecki nie mógłby czegoś w Gdańsku wyreżyserować?

- Pracowałem z nim niegdyś, zapraszaliśmy go do Poznania, kiedy byłem tam dyrektorem. Ale to taki rodzaj silnej konkurencji, że dzisiaj nie bardzo możemy pracować na jednej scenie. Albo ja - albo Znaniecki. On też mnie nie wpuści do Poznania. To pat.

Może pat wynika jednak z Pańskiego zbyt ojcowskiego stosunku do Opery Bałtyckiej?

- Z punktu widzenia tego, czym jest instytucja publiczna, nie powinno się mieć do niej zbytnio osobistego stosunku. Ale z drugiej strony - ja nie jestem urzędnikiem kultury. Z tym zespołem czuję się bardzo ściśle związany. Są to bardzo bliskie relacje, w tym sensie ojcowskie, że uczę ich tego, co jest dobre, a co złe. Czuję się przywódcą, który prowadzi tych ludzi w jakimś kierunku. Nie byłoby mi to obojętne, gdyby przyszedł ktoś inny i powiedział, że wszystko, co robili do tej pory, jest nic niewarte i teraz będzie robione inaczej. Na to się nie zgodzę. Ale muszę szukać równowagi między moją wizją a tym, że to nie jest mój prywatny folwark. Każdy szef teatru ma ten problem. Jak traktował własny teatr Sutkowski? Albo Hanuszkiewicz? Peryt?

Nowa ustawa o instytucjach artystycznych mówi, że na czele teatru ma stać menedżer...

- A nie ojciec Wirgiliusz... Ktoś, kto ma sprawić, że ta instytucja będzie lepiej funkcjonowała na rynku. Moim zdaniem, w teatrze do niczego dobrego to nie doprowadzi. Nie jest możliwe, aby teatrem kierował sensownie jakiś menedżer, któremu będzie obojętne, w jaką stronę teatr będzie szedł, byleby budżet się dopinał. Prowadzenie teatru to rodzaj fanatyzmu, przywiązania, którego nie da się zobiektywizować w słupkach i liczbach. Nie da się.

To rozumiem. Ale wie Pan, jako ojciec podrosłej już córki przyjmuję do wiadomości, że muszę wypuścić ją z ręki i także muszę zaakceptować to, że sama wybiera sobie chłopaków, także takich, którzy mniej mi się podobają...

- Jestem ojcem trojga dzieci i tak samo uważam, że dzieci nie są własnością rodziców. Ale jakby to miało wyglądać w reżyserowaniu przedstawień? Przecież zespół nie zrobi sam spektaklu. Mogę tylko przyprowadzić im kogoś, kto przygotuje przedstawienie, ale to przedstawienie także i mnie musi się spodobać.

No to jesteśmy w Gdańsku skazani na Marka Weissa-Grzesińskiego.

- Skazani to chyba przesada. Nie wyrządziłem krzywdy Operze Bałtyckiej swoimi spektaklami. Ta tendencyjność Pana wypowiedzi jest niesprawiedliwa. Powtórzę - to z powodu obcięcia budżetu w tym sezonie zostałem jako reżyser sam. Ale plany mam takie, że Szostakowicza wystawimy w styczniu, będą nad nim pracowali Andrzej Chyra i Janusz Wiśniewski. Obejrzymy efekt pracy dwóch kompletnie różnych artystów, wybitnych każdy w swojej dziedzinie. Już to przywróci pewną równowagę. "Króla Rogera" Szymanowskiego, następne nasze zamierzenie, muszę zrobić ja, bo to mój plan od wielu lat. Po to ten teatr mam, żeby zrobić "Rogera". Następnie, jeśli Solidarity of Arts przestanie być areną muzyki popularnej, wówczas w ramach festiwalu wystawimy "Marię" Statkowskiego, w realizacji Michaela Gieleta, bardzo ciekawego angielskiego reżysera. A następny reżyser to Wojciech Kościelniak, który na sylwestra zrobi w Gdańsku "Straszny dwór". Wtedy będzie w repertuarze właściwa proporcja między moimi przedstawieniami i innych reżyserów. Ale ktokolwiek będzie razem ze mną coś robił w Gdańsku, to dopóki ja tu jestem, dopóki ja rządzę, muszę firmować główne produkcje.

Jak rozumiem, chodzi Panu o to, żeby Opera Bałtycka stała się teatrem tak rozpoznawalnym?

- Ale przyzna pan chyba, że już takim teatrem jest. Opera Bałtycka zaczyna być rozpoznawalną firmą.

Dlatego że jest teatrem bardziej autorskim niż repertuarowym?

- W systemie teatru repertuarowego, który gra dla każdego coś miłego, nie da się osiągnąć takiej jakości artystycznej, jak w Operze Bałtyckiej. Nie ma na to szans.

* Marek Weiss-Grzesiński, reżyser teatralny i operowy, od 2008 dyrektor naczelny i artystyczny Państwowej Opery Bałtyckiej

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji