Hit, ale nie Fredro
Grzegorz Jarzyna wszedł do teatru przebojem. Powiem otwarcie, że cenię jego teatr i talent. Uważam, że sam Jarzyna (Horst, Leszczuk, Brokenhorst, d`Albertis, premierę "Magnetyzmu serca" podpisał się jako Sylwia Torsch) jest muśnięty skrzydłami Melpomeny. Nie tylko potrafi, ale świadomie bawi się konwencjami i stylami teatralnymi, cytuje i parodiuje wielkie sceny. Wygina ramy teatru i sytuacji scenicznych, miesza gatunki i środki, dyktuje filmowe tempo, zderza trans i nostalgię.
"Magnetyzm serca" wg Aleksandra Fredry to typowa komedia salonowa i konwersacyjna. Ale w spektaklu w warszawskich Rozmaitościach tylko początek przypomina tradycyjną komedię Fredry z jej dowcipnym dialogiem i konfliktem charakterów. Reżyser bawi się konwencją, każe aktorom przesadnie akcentować teatralne "ł". Z każdym aktem zmienia się czas akcji i styl gry. Z XIX-wiecznego dworku reżyser przenosi nas w świat Gombrowicza i Witkacego, a potem do pokoju rodem z socrealistycznej odbudowanej Warszawy. W finale, w akcie V patrzymy na odrealnione, rozbłyskujące światłodźwiękami wnętrze: jesteśmy w dyskotece lub w samym środku współczesnej prywatki. Za oknami szaleją komety i planety, a może nawet galaktyki. Z głośników rytmicznie pobrzmiewa grupa Bee Gees, a Aniela (Maja Ostaszewska) i Klara (Magdalena Cielecka) rozedrgane i rozwibrowane tańczą. Wszystko wiruje, dąży nieodparcie do kulminacji. I wreszcie: "Śluby panieńskie" szlag trafił, a Aniela może już wskoczyć na Gustawa (Zbigniew Kaleta). Precyzyjne aktorstwo, płynne przejścia, reżyserskie mistrzostwo w żonglowaniu znakami, parodiowaniu, rozwijaniu sytuacji scenicznych. Komizm, który sprawia, że widz się śmieje, nawet gdy nie wie czemu. Po prostu wszystko! Hit, ale nie Fredro!