Marzyciele
Gdy pisałem Marzycieli, celowo nie chodziłem do teatru Chciałem stworzyć mój własny teatr". To wyznanie Roberta Musila, zapewne szczere, mogło być wynikiem twórczego niepokoju, świadomego buntu przeciwko ówczesnemu dramatowi, a także odruchem zuchwałości. Upartej i jak się okazało daremnej. "Marzycieli" pisał bardzo długo.Nie był już młody. Miał czterdzieści dziewięć lat, kiedy wreszcie doczekał się wystawienia tego największego swojego dramatu, w którym, jak sądził, zamknął wysnuty i wymyślony swój teatr.
Berlińska prapremiera "Marzycieli" zakończyła się klęską i skandalem. Publiczność przyjęła przedstawienie śmiechem i wrzaskami Ze sztuki nie zrozumiano nic. Teatr Musila zderzył się z wrogością współczesnych i chłodną obojętnością potomnych. Przez wiele lat teatry nie interesowały się zupełnie jego dramatami, jakby zapominając, że autor słynnego "Człowieka bez właściwości" i "Niepokojów wychowanka Torlessa" pisał także utwory na scenę przeznaczone. Poddawano je wprawdzie precyzyjnej i wnikliwej analizie, ale nadal grano nader rzadko. Poniekąd trudno się temu dziwić. Musil uważał, że teatr ma stwarzać "świat pośredni", zawieszony między rzeczywistością realną i powszednią a wymiarem wyższym, nieznanym i zagadkowym. Powinien dotykać najważniejszych problemów egzystencji, zgłębiać metafizyczną tajemnicę człowieka. A więc teatr trudny, hermetyczny, na dodatek prowokacyjnie nieefektowny.
"Marzyciele" są dramatem bezmiernie długim, ponurym i rozgadanym. Nie bez powodu uważano, że jest to raczej dramat do czytania niż wystawiania na scenie. Jest to teatr słowa, często pompatycznego i manierycznego. Sam Musil nazywał swój styl, "górnoziemskim". I miał rację. Poza tekstem dzieje się tu niewiele, a to, co się wydarza. Jest tak banalne, że nie pobudza ani wyobraźni czytelnika, ani inwencji inscenizatora.
Dramat rozgrywa się w dwu pokojach wiejskiego domu, od poranka do dnia następnego. Schematem wątłej akcji jest małżeński czworokąt, a więc temat wytarty w niezliczonych dramatach. W komediach i farsach także. Wiele tu chwytów mocno zwietrzałych i naiwnych. Zazdrosny mąż, detektyw mający skompromitować kochanka żony, notoryczny uwodziciel porzucający bez wahania kolejne kobiety. Tyle że w ten okrutnie konwencjonalny schemat wtłoczeni są ludzie - marzyciele. Słowo to powtarza się dramacie wielokrotnie. Podobnie jak "ruchomy, płynny, niespokojny"..
Wszyscy są zwyczajni, wiemy, co robią, kim są, poznajemy z grubsza ich przeszłość. Ale każdy, nawet całkiem na pozór pospolity człowiek rodzi się marzycielem, ma swoją tajemnicę i możliwości twórcze. Nieograniczone i niepojęte I tylko od niego zależy, czy pozostanie nadal marzycielem, czy też usadowi się wygodnie w życiu, "zadomowi w świecie", stanie się "beztalenciem". Marzyciele zaś - jak mówi Tomasz - "kryją w sobie coś ruchomego, co u innych jest ustalone. Przeczucie, że można być kimś innym". Buntują się przeciwko temu, co innych zadowala w wiecznej tęsknocie za czymś niedostępnym. Wbrew przyjętemu porządkowi świata, nawet wbrew prawom natury. Tomasz mówi patetycznie, że odbywają nieustanną "nieokreśloną, żebraczą pielgrzymkę ducha poprzez świat", w cierpieniu, niepokoju, w nieprzepartej potrzebie przeżywania rzeczy wielkich. I z poczuciem niespełnienia.
"Marzycieli" wyreżyserował Krystian Lupa na scenie kameralnej Starego Teatru we własnej scenografii i z muzyką Marcina Krzyżanowskiego. Lupa porzucił więc Witkacego dla dramatu tak, zdawałoby się odmiennego. Teatr Musila jest skromny, kameralny. I piekielnie trudny. Wymaga daru, który nazwać można wyobraźnią psychologiczną, aby usprawiedliwić i uporządkować ten bezmierny chaos uczuć i stanów.
"Scenografia powinna być odtworzeniem zarówno marzeń, jak i rzeczywistości". Meble też mają być "rzeczywiste", a równocześnie oddawać powinny "przepływ wrażeń" To Musil w didaskaliach. W przedstawieniu Lupy czarna kurtyna odsłania wnętrze pokoju w niewątpliwie bardzo starym domu. Drzwi, okno, kręcone strome schody obudowane metalową siatką. Ściany są brudne, z liszajami paskudnych plam i zacieków. Stare, wyblakłe i odrapane meble. W górze lampa, taka sama jak we wszystkich chyba poprzednich przedstawieniach Lupy. Duża, masywna, z metalową siatką osłaniającą żarówkę. Jak w więzieniu lub szpitalnej sali operacyjnej. Wnętrze realne do obrzydliwości lecz także nierzeczywiste. Lupa nie ukrywa teatru. Za szeroko otwartym oknem widzimy tylną ścianę sceny z plątaniną rur i kabli. W pierwszej części kolejne sceny, przez Musila nie wyodrębnione, rozdziela Lupa niewielkimi zmianami. Odbywają się one niemal w ciemności i bardzo powoli. Maszyniści przesuwają nieco meble, przestawiają przedmioty, aktorzy wchodzą lub schodzą całkiem prywatnie. Może to oddawać Musila "przepływ wrażeń" lub też obawę, żeby nie wyszedł z tego trochę udziwniony Ibsen. W drugim akcie drzwi ; okno zmieniają swoje miejsce, a te same meble i przedmioty zostaną inaczej ustawione. Na tylnej ścianie cały czas spory obraz. "Pejzaż z wierzbami", bardzo rosochatymi, na pustej równinie. Potem wśród tych wierzb pojawi się fotografia Anzelma. Najpierw jest to mała sylwetka, ledwie widoczna, później coraz większa aż do dużego zbliżenia twarzy. W trzecim akcie zniknie, tak jak przemija i rozpływa się Anzelm, coraz mniej obecny w ostatniej rozmowie Reginy z Tomaszem. Naprawdę żywe jest tylko dorodne, czerwone jabłko, które Anzelm przebije nożem. To jabłko też pojawiało się już w przedstawieniach Lupy.
Troska o "płynność" scenicznej rzeczywistości widoczna jest w operowaniu światłem. Jest ono zmienne, jaskrawy słoneczny blask nagle przygasa, zielonkawy półmrok szarzeje. Ostra, elektroniczna muzyka zastępuje krzyki Reginy.
Scenę od widowni oddziela cienka, biała siatka. "Czwarta ściana". Przez nią podglądamy niejako tych ludzi, odgrodzonych od nas, odizolowanych, zamkniętych. I jakby ignorujących obecność publiczności. Aktorzy grają bowiem tylko "do siebie", w nieustannym wzajemnym kontakcie, jak gdyby ta czwarta ściana istniała naprawdę. Grają prawdziwie Wszystko, co się między tymi ludźmi dzieje, jest autentyczne. W danym momencie, w tej akurat określonej sytuacji. Ale wystarczy niewielka zmiana, upływ czasu, drobne na pozór doznanie i obraz psychiczny jest już inny, sprzeczny z zarysowanym w poprzedniej scenie. Ale tak samo prawdziwy. To nie jest żmudne budowanie postaci z kolejnych scen, jak układanie portretu z nieregularnych lecz pasujących do siebie kawałków. Raczej rzucane na ekran kolejne zbliżenia tych samych, a jednak nie takich samych twarzy.
Wszystkie skomplikowane związki między tymi ludźmi rozgrywają się w słowach. Ruch jest oszczędny, sytuacje naturalne, potoczne. Tylko rytm przedstawienia jest niebywale powolny, monotonny, przerywany momentami ciszy. Ta poetyka, narzucona przez Lupę, wymaga od aktorów skupienia, dyscypliny, a równocześnie wewnętrznego rozedrgania. Bardzo to trudne, nie więc dziwnego, że aktorzy nie mogą temu sprostać. Podobała mi się bardzo Alicja Bienicewicz. W jej Reginie jest ten nieustanny niepokój, wewnętrzna wibracja, chorobliwa, ale prawdziwa. Bienicewicz usprawiedliwia zmienne stany Reginy, potrafi przejść z obojętnego chłodu w nieoczekiwane szaleństwo, bez "pustych" momentów i nadmiernej przesady. Anzelm Piotra Skiby jest dokładnie nijaki. Trochę tylko bardziej nerwowy od spokojnego Tomasza (Andrzej Hudziak). Nie ma w nim na pewno niczego fascynującego. Może takie właśnie było zamierzenie Lupy. Każdy człowiek zdolny jest wywoływać uczucia fatalne i głębokie, które mogą być wyrazem egzaltacji lub próbą realizacji niespełnionych marzeń.
W przedstawieniu Lupy, tak jak u Musila, człowiek jest istotą dziwną i niepojętą. Dzieją się w nim rzeczy niezrozumiałe. Intencje i uczynki, uczucia i myśli, uniesienia i lęki są w ciągłym ruchu. Stąd nieoczekiwane reakcje, zaskakujące i niewytłumaczalne normalną psychologią postępki. Dobro i zło, szczerość i fałsz, miłość i nienawiść a także podłość i szlachetność przewalają się w człowieku. A więc czy można określić ludzkie "ja"? Ogarnąć i nazwać prawdziwą istotę człowieka? Można ją jedynie uchwycić na moment, jak w filmowym zbliżeniu. Ale za chwilę następuje ów "przepływ wrażeń" w całkowicie odmienny stan naszej świadomości. I w inną prawdę. Dlatego też "rzeczywista prawda między dwojgiem ludzi nie może zostać wypowiedziana".
We "własny teatr" Musila wpisał Krystian Lupa swój teatr. Powściągliwy, nieefektowny, ale poważny , pobudzający do myślenia. Niestety, rozciągnięty poza granice wytrzymałości. Spektakl trwa bowiem bite cztery godziny. Równo dwie za długo, jak na możliwości nawet bardzo wytrwałych widzów. A szkoda. Inteligentne i mądre przedstawienie jest już rzadkością w naszym teatrze, coraz bardziej jałowym i bezmyślnym.
Dwa tygodnie po premierze "Marzycieli" Stary Teatr wystawił na dużej scenie "Dybuka" Szymona Anskiego w nowym, za to bardzo niedobrym przekładzie Ernesta Brylla. Wierszem, nieskładnie rymowanym. Adaptacja, inscenizacja i reżyseria jest dziełem Andrzeja Wajdy przy współpracy Hanana Snira z Teatru Habima. Dekoracje i kostiumy Krystyny Zachwatowicz, muzyka Zygmunta Koniecznego, choreografia Janusza Józefowicza. W przedstawieniu udział biorą znakomici aktorzy Starego Teatru. Odnotować najeży z satysfakcją bardzo udany debiut na tej scenie Aldony Grochal.