Artykuły

Tradycja z awangardą

- Dzisiejsi twórcy z upodobaniem kręcą się po raz setny, deklarując, że robią nowy teatr. Ja tego nie rozumiem. Narzekaniem, że nie ma nowych dramatów i odkrywczej reżyserii, wypuściliśmy dżina z butelki. Autorom jest po prostu wygodnie pisać wyłącznie o bezdomnych, mieszkających ze szczurami w zakamarkach dworców. To już nie ograniczenie, ale infantylizm - uważa Walerij Fokin. Z rosyjskim reżyserem rozmawia Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.

Janusz R. Kowalczyk: Pana inscenizacja "Sobowtóra" jest prapremierą powieści Dostojewskiego. Co w niej może przemówić do współczesnego widza?

Walerij Fokin: Chciałem wydobyć aktualność tej historii, z bohaterem, który bez przerwy się rozdwaja. Obwinia cały świat - władzę, układy, ludzi, wszystkich, ale jednocześnie chce być jednym z nich. To mój ulubiony utwór Dostojewskiego. Dziwne, że nikt go jeszcze nie wystawił. Autor miał 26 lat, gdy napisał "Sobowtóra", którego wówczas nikt nie zrozumiał. Odkrył - przed Kafką, Proustem, Joyce'em - niezwykle interesujący typ postaci, charakterystycznej także w XXI wieku. Dziś, w demokracji, można by takiego bohatera uspokoić stanowiskiem ministra. Nabokov nie lubił Dostojewskiego, ale odnotował, że "Sobowtór" zaczyna się tam, gdzie Gogol w "Szynelu" postawił końcową kropkę. Obaj ci bohaterowie z Petersburga to niewiele znaczący, poddani iluzji ludzie. Baszmaczkin z "Szynela" wyobraził sobie, że będzie wielki, kiedy sprawi sobie nowy płaszcz. I świat też się zmieni. Zginął przez to. Podobnie Goladkin u Dostojewskiego.

Ta postać to zarazem jedna z najciekawszych literackich wykładni schizofrenii...

- Tak. To choroba, która przybiera różne formy, ale pozwala prowadzić w miarę normalne życie. Antonin Artaud krzyczał do lekarzy, że źle go leczą, bo jest schizofrenikiem jak każdy. Bo prawie każdy człowiek rozmawia sam ze sobą, niekoniecznie głośno, prowadząc wewnętrzny dialog.

Czy pan też odczuwa rozdwojenie, pracując w Moskwie i w Petersburgu?

- Tak się do tego przyzwyczaiłem, że do pociągu wsiadam jak do wagonu metra. Interesujące, że Moskwa i Petersburg są miastami-sobowtórami. Patrzą na siebie jak w lustro. Jedno to była stolica, drugie - dzisiejsza, co uruchamia kompleksy i zazdrość. To niewątpliwie dwa najważniejsze miasta kraju. We władzach państwa w Moskwie jest wiele osób z Petersburga. Kiedy pracowałem w Krakowie, odczuwałem w ludziach podobny rodzaj zazdrości w stosunku do Warszawy, co dla mnie, cudzoziemca, było niezrozumiałe.

Reżyserował pan też na scenach Opola, Łodzi, Wrocławia, głównie rosyjską klasykę. Ma pan dystans do współczesnej dramaturgii?

- Bynajmniej. Odnoszę jednak wrażenie, że nowe sztuki są do siebie podobne. Kręcą się wciąż w kółko, jak kucyk, który w zoo wozi małe dzieci. Można zrobić kilka obrotów, ale potem trzeba się z tego kręgu wyrwać, zacząć coś innego. Niestety, dzisiejsi twórcy z upodobaniem kręcą się po raz setny, deklarując, że robią nowy teatr. Ja tego nie rozumiem. Narzekaniem, że nie ma nowych dramatów i odkrywczej reżyserii, wypuściliśmy dżina z butelki. Autorom jest po prostu wygodnie pisać wyłącznie o bezdomnych, mieszkających ze szczurami w zakamarkach dworców. To już nie ograniczenie, ale infantylizm. Z jednej strony mamy agresywne postępowanie "nowego", które przekreśla wszystko, co zdobyliśmy dotąd. Z drugiej - rutynę, która broni niby-wartości. Widzowie oglądają tzw. nowy teatr i myślą, że on ma właśnie tak wyglądać. Głęboko się mylą. Nie widzieli innego teatru. Nie wiedzą nawet o jego istnieniu. Idą dodrugiego teatru, a tam - rutyna. Wtedy, oczywiście, wracają do tego, co uznali za nowe. A sedno sprawy, jak zwykle, leży pośrodku. Trzeba pewnego wysiłku, by zrozumieć, na czym polega dobra tradycja i jak ją zachować, wzbogacając tym, co autentyczne i świeże.

Kiedy wystawi pan coś w Warszawie?

- Niestety, nieprędko. Mam zaproszenie z Teatru Narodowego. Notabene jest on tylko dziewięć lat młodszy od Teatru Aleksandryjskiego, który w przyszłym roku obchodzi jubileusz 250-lecia. Rocznicę uczcimy m.in. festiwalem, na który przyjedzie warszawski Teatr Narodowy. Krystian Lupa zgodził się u nas zainscenizować "Mewę" Czechowa. Co do mnie, chciałbym wyreżyserować coś polskiego. W rozmowie z Janem Englertem wspomniałem o "Dziadach", ale spytał mnie, czy nie zwariowałem (śmiech). Myślę o czymś mocno "zakurzonym", by mieć szansę pokazania, że artyści, którzy lubią Polskę, patrzą na nią własnymi oczami. Reżyser sięgający do dzieł kraju, w którym gości, ma szansę zrobić coś interesującego. Ja za granicą mogę pracować jedynie z miłości.

***

Walerij Fokin absolwent reżyserii Szkoły Teatralnej im. Szczukina w Moskwie (1968). W spektaklach inspirował się m.in. pracami Jerzego Grotowskiego. Kieruje Centrum Twórczym im. Meyerholda, które powołał w1991 r. Od dwóch lat jest też dyrektorem Teatru Aleksandryjskiego w Petersburgu. Reżyserował w Opolu, Teatrze Jaracza w Łodzi ("Rewizor" i "Ożenek" Gogola, "Wesele" Czechowa), Teatrze Słowackiego w Krakowie ("Martwe dusze" Gogola, "Bobok" wg Dostojewskiego, "Nasz człowiek" Ostrowskiego), Teatrze Polskim we Wrocławiu ("Nasz człowiek").

Na zdjęciu: "Nasz człowiek" w reż. Walerija Fokina, Teatr Polski, Wrocław 1998.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji