Artykuły

Bo cel uświęca środki?

"Machiavelli" w reż. Tomasza Obary w Teatrze Muzycznym w Lublinie. Pisze Kacper Sulowski w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Ta popularna maksyma, której autorem jest Niccolo Machiavelli, świetnie może sprawdzać się w polityce. Ale kultura i teatr różnią się od polityki. Dlatego w tym przypadku nie chciałbym, aby Teatr Muzyczny kierował się zasadami florenckiego filozofa.

Zblazowany, znudzony życiem, szukający uciechy w prostackich rozrywkach - tak Niccolo Machiavelli, do niedawna wielki dyplomata, zręczny polityk i światowej sławy filozof, spędza wygnanie. Drogie szaty zamienił na podartą koszulę, rozgrywki polityczne na grę w kości, a zamiast książąt i Medyceuszy towarzyszy mu pijany plebs. Pewnego dnia z niezapowiedzianą wizytą zjawa się Kallimach, jego dawny uczeń, który zakochał się w zamężnej kobiecie, pięknej i zmysłowej Lukrecji. Młody mężczyzna prosi mistrza o pomoc. W końcu wielki "Machia" to król intryg i forteli. Niccolo pewnie nie zgodziłby się na powrót do Florencji, gdyby nie fakt, że Lukrecja jest żoną Calfucciego. Tego, który odpowiada za jego wygnanie. Machiavelli nie marnuje takich okazji i pałając rządzą zemsty, natychmiast wyrusza w drogę z kolejnym pomysłem na szytą grubymi nićmi intrygę.

Dlaczego tylko tyle?

Przyznam, że bałem się tej propozycji Teatru Muzycznego, widząc, jak jego artyści radzą sobie z programem musicalowym na scenie. Chciałbym napisać, że tym razem czekała mnie niespodzianka, i naprawdę chciałbym dodać, że to spektakl (jak przeczytałem już w jednej z recenzji) "bez zarzutu w każdym elemencie". Przecieram oczy ze zdumienia, czytając takie słowa, bo zarzutów widziałem sporo. Wielkiej niespodzianki nie było. Choć tym razem dostrzec można już sporo pozytywnych stron, które zwiastują upragnioną poprawę. Najjaśniejszym punktem tej propozycji było, i tu niespodzianki też nie będzie, opracowanie muzyczne Piotra Wijatkowskiego. Muzycy pod kierownictwem nowego dyrektora artystycznego radzą sobie świetnie z każdym repertuarem, choć, nie ukrywajmy, kompozycje Jerzego Wasowskiego do artystycznych Himalajów nie należą. Ale przenieśmy się na scenę. Bardzo dobrze na niej odnalazł się Andrzej Witlewski, którego głębokiego basu słucha się z dużą przyjemnością. Z grą aktorską też radził sobie pierwszorzędnie, więc każde pojawienie się brata Tymoteusza, w którego się wcielił, odbijało się szerokim uśmiechem na widowni. Z niezłej strony zaprezentował się debiutujący na naszej scenie Karol Jasiński. Choć na rolę Kallimacha zabrakło koncepcji i pomysłu (winą za to obarczyłbym bardziej reżysera), to przemienia w szalonego i diabolicznego doktora była naprawdę godna podziwu. Najwięcej zarzutów mam jednak do gry Seweryna Mastyny, który w tytułowej roli powinien udźwignąć spektakl na swoich barkach, ale już po pierwszych scenach przekonałem się, że to nie był dobry wybór. Braki wokalne podczas partii solowych bolały najbardziej. Bardzo dobrze patrzyło się natomiast na sceny zbiorowe, a prawdziwym widowiskiem, godnym niejednej polskiej sceny, był popisowy numer baletu. Aż prosiło się o więcej tych cyrkowych akrobacji wykonanych z gracją i w tempie. Drogi reżyserze, dlaczego tylko tyle?

Nieporadność reżysera

Kolejną sceną, która na pewno zostanie w pamięci na długo, była błyskawiczna, świetnie zagrana przemiana Krzysztofa Jasińskiego. Z taką lekkością i swobodą na scenie możemy się po nim wiele spodziewać w kolejnych propozycjach teatru. Do pozytywnych elementów mogę dodać jeszcze dobrze wyglądającą, solidną, a przede wszystkim wielofunkcyjną scenografię Andrzeja Witkowskiego. Sporo plusów. Co zatem spowodowało, że spektakl nie sprostał oczekiwaniom? Przede wszystkim słaba, nieudolna wręcz reżyseria i ruch sceniczny. Na scenie nie stało się nic, co spowodowałoby, że ten mocno średni musical nabierze blasku. Zabiegi inscenizacyjne ograniczały się często do kilku kroków wzdłuż i wszerz sceny, wstania z krzesła i pokazania rekwizytu. Jakbyśmy mieli do czynienia z patetyczną operą, a nie z żywiołowym, kipiącym energią musicalem. Kumulacją nieporadności reżysera jest fatalny pomysł na scenę łóżkową, której bardziej dosłownie chyba nie dało się pokazać. Daleki jestem od protestów przeciw "kopulacji" na scenie, ale nawet we współczesnych farsach granych z myślą o nierozwiniętej teatralnie klasie średniej szuka się sposobów, aby seks pokazać mniej obcesowo. A tu po prostu poszło się na łatwiznę.

Kreować gusta, zamiast im schlebiać

Nie zgodzę się też (jak napisano w poprzednich recenzjach), że musical "Machiavelli" to "gotowy materiał na repertuarowy hit". To mocne nadużycie. Otóż mnie jakoś nie dziwi, że ostatni raz pojawił się na polskiej scenie dopiero osiem lat temu. Dlaczego? Muzyka nie najwyższych lotów, przeciętny tekst, zaspokajający mało wymagające gusta i momentami dość zabawna, ale generalnie do bólu przewidywalna fabuła. Najbardziej jednak smuci mnie fakt, że lubelski Teatr Muzyczny, zamiast, jak kiedyś, kreować gusta lubelskiej publiczności, po raz kolejny pokazuje, że woli im schlebiać. Rozumiem, że warunki trudne. Siedziby własnej nie ma, kasa wciąż pusta, więc trzeba zarabiać, ale w tym przypadku teatr nie powinien kierować się makiaweliczną maksymą, że "cel uświęca środki".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji