Artykuły

Łódź. Teatr i przyjaciele żegnają Zdzisława Jaskułę

W sobotę zmarł Zdzisław Jaskuła, poeta, reżyser, dyrektor Teatru Nowego. Od wielu miesięcy świadomie walczył z chorobą nowotworową.

Jaskuła urodził się 27 grudnia 1951 roku w Łasku. Był poetą, reżyserem, krytykiem literackim i tłumaczem. W czasie PRL-u związany z opozycją demokratyczną i środowiskiem KOR-u.

Studiował filologię polską na Uniwersytecie Łódzkim i Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Należał do pokolenia Nowej Fali. Oficjalnie debiutował w 1969 roku na łamach miesięcznika "Poezja". Wydał cztery tomy poetyckie - "Zbieg okoliczności" (1973), "Dwa poematy" (1977), "Wieczór autorski" (1981) i "Maszyna do pisania" (1991). Redaktor antologii anonimowej poezji stanu wojennego "Siekiera, motyka, smok wawelski" (1982). Członek redakcji ukazującego się w drugim obiegu kwartalnika "Puls".

Przy ul. Wschodniej prowadził z żoną Sławą Lisiecką dom otwarty. Bywali tu pisarze, poeci, zagraniczni korespondenci, przyjeżdżał Jacek Kuroń. W 1995 roku filmowy portret "ostatniego barda robotniczej Łodzi" ("Zdzisław Jaskuła. Poeta z ulicy Wschodniej") wyreżyserował Jakub Skoczeń.

Jaskuła publikował na łamach m.in. "Gazety Wyborczej", "Literatury na Świecie", "Res Publica Nowa", "Kalejdoskopu" i "Tygla Kultury" (którego był redaktorem). Przełożył wiersze Gottfrieda Benna, a z żoną - "To rzekł Zaratustra" Nietzschego (2005). Był wiceprezesem Oddziału Łódzkiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

W 1992 roku został dyrektorem Teatru Studyjnego. Spektakle "Varietes - Tuwim", "Nie-boska komedia" i "Przedstawienie pożegnalne" w jego reżyserii nagrodzono Złotymi Maskami i Srebrnymi Łódkami. W 1998 roku został dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Nowego, gdzie wystawił "Fausta" Goethego. Do tego teatru powrócił w 2010 roku. Pozwalał na eksperymenty, dbał o wprowadzenie do repertuaru spektakli zaangażowanych społecznie i dotyczących łódzkiej tematyki ("Kokolobolo", "Klajster", "Kobro").

W 2007 roku "za działalność na rzecz przemian demokratycznych" odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, w 2009 roku - Srebrnym Medalem Gloria Artis.

"Niezłomny entuzjasta życia, wielki poeta, człowiek miłujący wolność w każdym jej aspekcie. Dzięki młodzieńczej energii, życiowej mądrości i wiedzy płynącej ze sztuki udało Mu się zjednoczyć zespół Teatru Nowego, z którym był do ostatniego momentu" - żegnają dyrektora współpracownicy.

Wojciech Drozdek:

Trudno wspominać o kimś z perspektywy trzydziestu lat spędzonych poza Łodzią, przelotnych wizyt. Obrazy rwą się coraz bardziej, zacierają granice między rzeczywistością a wyobraźnią. Pozostaje jedynie świadomość nieubłagalnego końca epoki, której schyłek znaczą jak zwykle odejścia... Byli więc Jacek Bierezin i Witek Sułkowski, Andzia i Zbyszek Dominiakowie, Ewa Bierezin-Sułkowska... a teraz Zdzinio...

Kiedy i gdzie się poznaliśmy? Na początku lat 70., prawdopodobnie w BULe, może na dole w zadymionym "Piekiełku", albo na którymś z wykładów prof. Skwarczyńskiej.

Obraz pierwszy to nieregularne popołudniowe "tajne komplety" ze skrzynką piwa przy piaskownicy w najciemniejszym zaułku parku Matejki. Było więc o polityce, literaturze, o wydaniach paryskiej Kultury, tych, które miały nadejść zza kordonu i o tych, które zabrała ubecja. Zajęcia prowadził Witek, spotkać można było przedstawicieli łódzkiej opozycji, także tych, których po Marcu nie wyrzucono - czasami wpadł zabłąkany student. Zdzinio dołączył do grupy jako jeden z ostatnich "kursantów" wnosząc nie tylko wiedzę, humor, ale i cynizm. I coś jeszcze - kindersztubę godną późniejszych opozycyjnych salonów. Niemal zawsze spierał się z Bierezinem o "treść i formę" - alpinistyki raczej nie uprawiali.

Obraz drugi to "bankiety" na Popowskiego w mieszkaniu - a raczej jedynce i pół - Zbyszka. Tam też założyliśmy na Zdzinia i Sławę Lisiecką (wówczas jeszcze lektorkę niemieckiego) Wielkiego Haka. Postanowiliśmy zrobić z nich parę, zapominając, że wyświadczamy Sławie niedźwiedzią przysługę. Za Jaskułą węszyła już milicja. Dyskusja na balkonie toczyła się już od dłuższego czasu wokół tematu "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Zdzinio zegarka nie złapał, wylądował dziesięć pięter niżej. Sława więc wygrała a małżeństwo przetrwało do końca. Podobno w prezencie ślubnym otrzymał od żony nowy czasomierz.

Obraz trzeci - mniej dynamiczny, bo to Jaskuła na niebieskim szezlongu w naszej bibliotece na południu Zachodniego Berlina. No właśnie. Nie Mur, nie muzea, nie Ku-Damm - taka nasza Piotrkowska - lecz biblioteka. Czternaście dni na kanapie spędził nasz Gość, czytając bibułę. Także londyńskie reprinty Pulsu, który przyszło mu w Łodzi współredagować... Dwa tygodnie wśród książek, podczas gdy za oknem szalała zimna wojna...

Ze Sławą stanowili doskonały team, z którego doświadczeń i wiedzy także i ja skorzystałem. Pod pseudonimem Mira i Grzegorz Landmannowie przetłumaczyli powieść Stefana Heyma - Collin (wyd. Veto, Zachodni Berlin, 1985). Łódzkie spotkania po 89. roku były mniej barwne, bardziej krótkie, gdzieś w łódzkich knajpach, później Domu Literatury, między spektaklami a wieczorami autorskimi. Obiecywaliśmy sobie, że następne będzie inne...

"Pomyślcie, jak dni własnej śmierci mało znaczą,/ lecz ze śmiercią najbliższych musimy żyć dalej" - Mascha Kaléko, "Memento", przekład: I. Kuran-Bogucka.

Jerzy Jarniewicz:

Druga połowa lat 70: gdy ja, świeżo upieczony student, piszę zbuntowane wiersze, pewien starszy, doświadczony kolega bierze mnie na rozmowę do kawiarni Masza i z troską w głosie przestrzega, bym pisał ostrożniej, bo "nie chcesz chyba wylądować jak Jaskuła i Bierezin". Nie wiem jeszcze, kto to taki ten "Jaskuła i Bierezin", by się tym ostrzeżeniem na poważnie przejąć. Wkrótce się dowiaduję: Jaskuła, relegowany z mojej uczelni za podpis złożony nie tam, gdzie potrzeba, wylądował z wilczym biletem i zakazem druku. Zostaje moim bohaterem. W 1984 wychodzi jego książka "Maszyna do pisania", która powala na kolana. Wkrótce znam ją na pamięć i próbuję nieudolnie naśladować, podobnie jak tuzin moich znajomych, także tych z zagranicy. Nie czekam długo, by go osobiście poznać. Jest wszędzie: na zebraniach Koła Młodych przy ówczesnym Związku Literatów Polskich, na imprezach w Stowarzyszeniu Twórców Kultury, na spotkaniach aspirujących poetów. Nie skąpi nam, wówczas młodym, czasu: słucha nas, rozmawia z nami, czyta i omawia nasze, pożal się Boże, wiersze. Wszyscyśmy się czuli przy nim ważni. Tryska dowcipem, ale traktuje nas serio, bez śladu protekcjonalizmu. Prowadzi mój pierwszy wieczór autorski, bodaj na Lokatorskiej. Wprowadza do nieformalnego klubu pisarzy, którzy pozbawieni siedziby spotykają się w kościele jezuitów. Angażuje mnie do różnych prac w Teatrze Studyjnym: zleca tłumaczenia, opracowania sztuk, teksty do programów. Zaczynam bywać u niego i Sławy na Wschodniej. A tam wielogodzinne rozmowy pod legendarną niebieską tablicą z napisem Wolność, przy śpiewie, wódce i wierszach, niekoniecznie w takiej kolejności, do białego świtu, kiedy nieśmiało zaczynają kursować pierwsze autobusy.

Niby weteran, Puls, KOR, itp., do tego Krzyżem odznaczony, a żadnej nostalgii, żadnego odcinania kuponów. To, co ważne zawsze było przed nim. Żył w nieustającym czasie przyszłym. Wyprzedzał nawet swój krok. Zdzisław - gejzer pomysłów, z których większości nie zrealizował. Na przykład wydawanie międzynarodowego pisma poetyckiego "Poiesis", a byliśmy już po trzech naradach redakcyjnych i lada chwila mieliśmy ruszyć na podbój świata. Kto dziś pamięta, że prowadził własne wydawnictwo, które nie przetrwało brutalnych początków polskiej transformacji, ale wydało Mickiewicza i Enzensbergera. Z Markiem Millerem współredaguje miesięcznik "Bestseller", który pada po roku, a potem przez lata prezentuje w "Tyglu Kultury" najmłodszą poezję polską, gdy jego koledzy okopują się na klasyczniejących stanowiskach.

I niesłychana bystrość, tak. Imponował umiejętnością formułowania celnych, niezależnych sądów. Olśniewał darem opowiadania anegdot, czarował żywym słowem. Fascynował dystansem do samego siebie. I niekłamanym autentyzmem, bo wolny był od pozerstwa czy układności - za co go kochaliśmy, a maluczcy, bywało, nienawidzili. Nie mieścił się w żadnej formule: był dysydentem, ale bez etosiarstwa; opozycjonistą "w opozycji do opozycji"; poetą, który od kilkudziesięciu lat nie napisał wiersza; niekoronowanym królem łódzkiej cyganerii, w którego towarzystwie każdy czuł się królem; hippisem, który pół życia spędził w urzędach, przekonując urzędników, a to do zainicjowania Nagrody Literackiej Miasta Łodzi, a to do powołania Domu Literatury czy ogłoszenia roku 2014 Rokiem Tuwima. Niespokojny i niecierpliwy, zachłanny życia, idealista trzymający się ziemi. Był obywatelem świata, bo na Wschodniej bywały u niego międzynarodowe sławy, ale myślał o Łodzi i dla Łodzi, jak rzadko kto w tym złym mieście, z którego nigdy nie wyjechał (a przecież, pamiętam, mógłby). Ciekawy młodych, których wspomagał i którym towarzyszył, którzy przyjeżdżali do niego, wędrowali z nim po Piotrkowskiej, nocowali na Wschodniej, różnicę pokoleń zawieszając na kołku. Takiego to gościa mieliśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji