Teatr Zbigniewa Micha
Przez 45 lat życia w PRL społeczeństwo zdążyło przyswoić sobie zasadę, że sztuka jest sprawą państwową. Służyła temu zarówno mniej czy bardziej ściśle formułowana polityka kulturalna, jak omnipotężny mecenat państwowy, sprawujący pieczę i władzę nad wydawnictwami, muzeami, filharmoniami, operami, teatrami i siecią kin. W latach siedemdziesiątych wyłomem w systemie stały się prywatne galerie sztuki, w latach osiemdziesiątych powstały pierwsze prywatne teatry.
Właścicielem takiego teatru, a właściwie dwóch teatrów, jest reżyser i aktor Zbigniew Mich. Rozpoczynał pracę jako reżyser w państwowych teatrach zawodowych, ma na koncie wiele realizacji w Warszawie, Krakowie, Łodzi, Opolu i Słupsku. Interesował się od początku technikami stosowanymi w teatrach lalkowych. Efektem tego było przedstawienie "Karaluchów" Witkacego - po raz pierwszy zrealizowane w Teatrze Lalki i Aktora w Opolu w roku 1980, po raz drugi w warszawskim Teatrze Nowym, na Scenie Kameralnej w 1983 r. To przedstawienie było później grane w Piwnicy Wandy Warskiej. Był to spektakl pomyślany na zasadzie "teatru w teatrze", rozgrywał się w domu rodziców Stasia ze sztuki "W małym dworku", poszczególne sceny "krążyły" po wnętrzu gdzie przy stolikach zostali posadzeni widzowie. Scenografię w obu przypadkach projektowała Joanna Braun, z którą Mich pracuje od tej pory stale.
Ona też zaprojektowała lalki do spektaklu plenerowego z 1986 roku. Był to anonimowy tekst dramatyczny" Doktor Johann Faust", pierwowzór słynnej tragedii Goethego. Można to przedstawienie, zrealizowane w Teatrze Nowym, a grane w różnych miejscach, m.in. w Łazienkach i na Rynku Starego Miasta w Warszawie określić mianem monodramu, bo występował w nim tylko jeden aktor, Maciej Robakiewicz. Mich sięgnął w nim do XIX wiecznej tradycji jarmarcznego teatrzyku obwoźnego. Aktor - antreprener nosił swój dobytek na plecach, w skrzyni, która podczas grania sztuki pełniła rolę sceny. Odstępstwem od wierności zeszłowiecznym realiom był chwyt, który polegał na tym, że głowa aktora pojawiała się tu w oknie sceny, towarzysząc małym figurkom na tle zmieniającego się prospektu, sygnalizującego miejsce akcji. To łączenie żywego wykonawcy z lalkami zostało przez Zbigniewa Micha bardzo efektownie podjęte i rozwinięte w Teatrze im. Kici Koci, którego jest założycielem, reżyserem i właścicielem.
Właścicielem do spółki, ponieważ Teatr im. Kici Koci zarejestrował się w listopadzie 1987 roku jako spółka z o.o. Prezesem jest Mich, wiceprezesem najwierniejszy z jego przyjaciół - aktorów - Wojciech Królikiewicz. Fizycznie istnieje ten teatr jako tekturowa scena z frontonem i napisem, przeznaczona do odgrywania sztuk należących do gatunku Papiertheater. Nie ma jednak własnej stałej siedziby, funkcjonując jako teatr domowy, teatr, którego spektakl można sobie zamówić. Od 1989 Zbigniew Mich mieszkający na zmianę to w Warszawie, to w Dusseldorfie, posiada również drugą papierową scenę, wykonaną w Niemczech, która nazywa się "Theater fur Mich", a reklamuje się jako "Theater von Mich". Jak do tego doszło, co skłoniło reżysera do poszukiwań alternatywnych wobec teatralnych instytucji? Historia jest niedługa, ale barwna i bogata w teatralne wydarzenia. Idea teatru domowego powstała spontanicznie, z potrzeby zabawy i ubarwienia monotonii towarzyskich zebrań, polegających w Polsce głównie na piciu wódki i towarzyszących temu rozmowach, w miarę upływu czasu coraz mniej sensownych. Na domowy bal sylwestrowy w Łodzi w 1985 roku Mich wyreżyserował z Królikiewiczem monodram według wierszy Mirona Białoszewskiego, który pokazano jako "Kabaret Koci Koci". Sceną była tu szafka nocna, grały zaś - mogące znaleźć się przy łóżku chorego akcesoria, animowane i dialogujące za pośrednictwem aktora. Sukces przedsięwzięcia sprawił, że namówieni przez znajomych autorzy "Kabaretu" postanowili dawać nowe prywatne i domowe premiery w każdego sylwestra. W kolejnym, 1986 roku zaowocowało to smutną szopką Marty Kucharskiej "Ubogi król". W dwuosobowym przedstawieniu grali Jolanta Banak i Wojciech Królikiewicz, wcielając się w kolejne postaci symbolizowane przez papierowe pudła nakładane na głowy, z wymalowanymi lub skomponowanymi również z papierowych opakowań i odpadków rysami. Stajenka mieściła się w zniszczonej walizce, obok zapalonej domowej choinki. Uczestnicy świątecznego spotkania siadali w koło, na odległość ręki, wszyscy wspólnie śpiewali kolędy. Teatr ten lubi eksperymentować z formą, dlatego następne przedstawienia (nie udało się ich zrealizować na Nowy Rok) były pomyślane inaczej. "Mit o Perseuszu" Kingsleya wystawiano na placach, rynkach i w ogrodach. Scenografię i kostiumy stanowiły wielkie płaskie rozciągane kawałki płótna, na których Andrzej Malec wymalował niebo i sylwetki bohaterów, mocno powiększone, zza których wystawały głowy aktorów. "Za Europą" natomiast (oba spektakle powstały w 1988 roku) to teatr grany przy stole. Stół był zarazem i sceną i dekoracją. Aktorzy siedzieli wśród widzów, tocząc na wpół prywatne rozmowy o Polsce, emigracji, statusie, samopoczuciu i tożsamości Polaków tu i Polaków tam.
"Kabaret Kici Koci" opowiadał o stanie wojennym widzianym oczami poety, "Za Europą" o jego skutkach - ucieczkach, wyjazdach, decyzjach bolesnych i zasadniczych. Bez jadu, bez bicia w trąby i nurzania się w narodowym sztafażu. Jak mówi Mich: "cierpiętnictwo narodowe połączone z silną ale mało twórczą frazeologią spowodowały, że niektóre przedstawienia stanu wojennego wydawały mi się dziwaczne, nadęte, nie na miejscu i pomyślałem, że warto by się trochę tym zabawić. I jak była mowa o tym, że będziemy sobie robić taki teatr na boku, to pomyślałem, że skoro spojrzenie Białoszewskiego na stan wojenny było spojrzeniem z dystansu, ironicznym, sarkastycznym, ale niezwykle ciepłym, to dobrze by zagrać to w domu, tak jak porządne widowisko stanu wojennego. Ale miała to być zabawa i na temat dookolnej rzeczywistości i na temat formy teatralnej czyli konspiracyjnych teatrzyków domowych". Tak się zaczęło i tak pozostało, czyli pozostał teatr domowy po prostu, nie polityczny, nie konspiracyjny, nie wbrew wszelkim cenzurom. Teatr współuczestnictwa, bliskiego kontaktu, teatr, którego robienie i w którym bycie sprawia i widzom, i aktorom przyjemność, jest zabawą. Zabawą, ale i sztuką pojmowaną na serio. Zbigniewa Micha interesuje nie tylko świat dostępny naszym zmysłom, ale i świat fantazji, bajki, wyobraźni. Truizmem jest mówić, że wyobraźnia ludzka nie zna granic, ale tak właśnie jest. Micha fascynuje rozmaicie pojmowana w różnych epokach fantastyka i dawanie jej plastycznego wyrazu. Chciałby móc przedstawiać w swoim teatrze groteskowe stwory, nadprzyrodzone zjawiska, cuda i dziwy. Logicznym wynikiem tych zainteresowań jest odgrzebanie przezeń zapomnianej formy XIX wiecznej salonowej zabawy, zwanej Papiertheater.
Teatr imienia Kici Koci ma, jak wcześniej powiedziano, od 1989 roku własną scenę, choć nie ma własnego budynku ani stałego miejsca dawania przedstawień. Dzięki jego inwencji mogliśmy zobaczyć na własne oczy technikę teatralną należącą już do historii, do oglądania, wydawałoby się, tylko w muzeach. W tym teatrze jednak malowana czerwona kurtyna drgnęła, i po obietnicy niezwykłych przeżyć ujrzeliśmy na scenie piękną Sentę i jej upiornego narzeczonego, Holendra Tułacza. Na pierwszy ogień teatr wziął bowiem libretta oper (zwane tu słusznie "libretkami", przez swą krótkość i pełną wdzięku naiwność) "Latającego Holendra" R. Wagnera i "Wolnego strzelca" K. M. Webera. Jak w prawdziwym papierowym teatrze, który był nie tylko umileniem długich zimowych wieczorów mieszczańskich rodzin, ale i reklamą "żywych" teatrów i oper, papierowa scena żyje tu własnym życiem, sylwetki papierowych bohaterów poruszają, się zgodnie z logiką dramatycznej akcji, a przed tą sceną stoi aktorka lub para aktorów, użyczając im swego głosu i środków ekspresji. Oba plany interferują - rekwizyty przekazywane są sprzed sceny do papierowego wnętrza, lalki bywają wyjmowane na zewnątrz ręką aktora, ucieleśniającego jakby - w co uwierzyć pomaga skala - Los, Przeznaczenie i jego nieubłagane wyroki.
Gra w tym teatrze nie jest i nie może być serio. Konwencja jest (jeśli przyjmowana wprost) tak zwietrzała i infantylna, że trzeba brać ją w cudzysłów, co aktorzy teatru Kici Koci, Magdalena Kuta i Wojciech Królikiewicz, czynią. Przesada i iście operowe zacięcie przeniesione do maleńkiego i żadną miarą nie operowego teatrzyku robią swoje - budzą śmiech i uczucie, że uczestniczy się w jakimś dobrym dowcipie, kulturalnym żarcie. A kultury w naszych czasach nigdy za wiele. Nie tylko sposób gry, jej pastiszowy ton, sprzyjają atmosferze zabawy. Niemały w tym udział scenografii, w stosunku do XIX wiecznych wzorców mocno udoskonalonej, jak na papierowy teatr pełnej dynamicznych zmian.
Tęsknota do poszerzania możliwości papierowego teatru, do uczynienia zeń machiny zdolnej wyrazić wszystko, widoczna jest jeszcze wyraźniej w najnowszym, niemieckim przedstawieniu Micha, czyli w "Dziadku do orzechów" Hoffmana-Czajkowskiego. Tym razem akcji towarzyszy muzyka, a animatorzy pozostają ukryci, co jest właściwie zdradą konwencji Papiertheater, opartej na współudziale aktora papierowego i żywego. Ale za to jak wspaniale rozwinięta technika. Scena - obie sceny, i teatr im. Kici Koci i Theater fur Mich - jest dwukrotnie powiększona w stosunku do autentycznych wzorów. Ma kurtynę, oświetlenie elektryczne - rampę, kulisy, praktykable, paludamenty i prospekt, który może ukrywać kolejny prospekt, inny plan, inne światy. Rekwizyty są ruchome - choinka w domu dzieci obraca się w koło, armata w czasie bitwy z myszami pluje ogniem z lufy, fale niosące małą Marię do Cukrowej Krainy tańczą w przecięciach kulis. Bohaterowie także - większość lalek ma ruchome korpusy, mają więc sporo możliwości gestów i skłonów, są także dwustronne, więc mogą tańczyć, robiąc piruety. Żołnierze maszerują: raz, dwa, lewa... Elfy i cudowni bohaterowie świata fantazji mogą wykonywać nogami iście baletowe ewolucje, król myszy straszy dzieci swymi trzema (powinien siedmioma) głowami, a na końcu brzydki dziadek do orzechów przemienia się na oczach widzów w cudownie pięknego księcia. Dekoracje są dwie - przedstawiają salon i pokój dziecinny, ale za to stanowiąca tło tylna kurtyna (duplikat właściwej kurtyny w pomniejszeniu) unosi się w ostatnim akcie i objawia się nagle fantastyczny świat Łąki Cukrowej, wioski Piernikowa nad Miodowym Strumieniem i stolicy - Cukierkowa. Długo by jeszcze opowiadać o małym, papierowym, ale jakże bogatym i zaskakującym teatrze Micha. Teatrze na wskroś oryginalnym, ale nie dla snobów, tylko dla ludzi - i dla dzieci. Następną premierą będzie pewnie coś z repertuaru, z jakim lubią się mierzyć teatry najambitniejsze - może "Operetka" Gombrowicza. Spytałam Zbigniewa Micha, co będzie najciekawszym efektem teatralnym, jeśli uda się upchnąć złożoną problematykę "Operetki" na malutkiej scenie. "Rozpad tego całego pudła, tego dziewiętnastowiecznego teatru, na którego gruzach powstanie coś zupełnie nowego". Ale co? Nie powiedział.