Fabryka produkująca spektakle
- Myślę, że otworzyłem wyobraźnię wykonawców, choć początkowo niektórzy byli zdezorientowani moim sposobem pracy - mówi reżyser KRYSTIAN LUPA o swojej wiedeńskiej premierze "Czarodziejskiego fletu".
Rz: Spodziewał się pan, że tak zareaguje publiczność?
Krystian Lupa: Nie ma mowy, żeby w Wiedniu było inaczej. Przygotowywano mnie, że będę pracował w mieście o bardzo konserwatywnych gustach. Nie przejmowałem się i teraz też się nie przejmuję.
Przeżył pan premierę bez stresu?
- Wręcz przeciwnie. Ostatni tydzień był makabryczny, gdy zaczęli chorować wykonawcy i wszystko stanęło pod znakiem zapytania. Dla mnie, człowieka teatru, jest niepojęte, że z dnia na dzień można zmienić wykonawcę głównej roli. Tamino to kluczowa postać, ujawnia sens i niuanse mojej interpretacji. Ale taka jest specyfika opery. Być może też nieco zmęczyłem wykonawców intensywnymi próbami.
Miał pan wpływ na ich dobór?
- Ograniczony. Wielokrotnie rozmawiałem z Evą Wagner, wnuczką kompozytora, która na Wiener Festwochen odpowiada za castingi i przy mojej ograniczonej znajomości świata operowego musiałem zdać się na jej doświadczenie i instynkt. Większych rozczarowań nie przeżyłem. Bardzo dobrze, właściwie bez słów, porozumieliśmy się też z dyrygentem Danielem Hardingiem. Wniknął w partyturę Mozarta w sposób niestereotypowy.
Ile miał pan czasu na przygotowanie premiery?
- Sześć tygodni to jednak mało, żeby coś naprawdę odkryć w aktorstwie muzycznym. Myślę, że otworzyłem wyobraźnię wykonawców, choć początkowo niektórzy byli zdezorientowani moim sposobem pracy.
Ma pan ochotę na dalszy kontakt z operą?
- Muszę to przemyśleć w Polsce, bo fabryka produkująca spektakle, którą tu napotkałem, wprawiła mnie w osłupienie. Na razie nie uwolnię się od "Czarodziejskiego fletu". W lipcu ta inscenizacja będzie pokazywana na festiwalu w Aix-en-Provence, jesienią wraca do Theater an der Wien. Za każdym razem nastąpią pewne zmiany w obsadzie, więc będę robił kolejne próby.