Artykuły

Orfeusz zstąpił do opery

Czy Orfeusz w piekle Jakuba Offenbacha z librettem Hektora Crémieux i Ludwika Halevy’ego, a nawet z unowocześnionym tekstem Janusza Minkiewicza i Stanisława Dygata przy adaptacji Beaty Artemskiej jest dziś zuchwalstwem, tak jak był w 1858 roku, roku swej premiery? Na pewno nie. Offenbach wykpiwa wszystko, bogów i ludzi, władzę, miłość, małżeństwo, nawet śmierć.

Rozwód… To brzmiało skandalicznie w XIX wieku, ale dziś? Kogo dziś może wzruszyć fakt, że Pluton zabija Eurydykę kopystką po to, by ją uprowadzić (zresztą za jej zgodą) w swój świat irracjonalny. Skoro nic nie ocalało, to się bawmy — oto dewiza Offenbacha.

Jak się bawimy na gdańskim przedstawieniu Orfeusza w piekle?

Zaraz po podniesieniu kurtyny wita nas „prawdziwy” teatr Bouffes Parisiens, a w nim jego król, sam mistrz Offenbach, Mozart Pól Elizejskich z batutą w ręku. A kiedy batuta zaczyna fosforyzować złocistym blaskiem rozpoczyna się uwertura. Teraz jednak jest to już Zbigniew Bru na z orkiestrą Opery Bałtyckiej. Uwertura wykonana starannie, wszystkie „solówki” udały się, powiało nastrojem operetki. Następujące cztery obrazy są dowodem ogromnej pracy, jaką cały zespół włożył w przygotowanie premiery. Beata Artemska, gwiazda polskiej operetki, obecnie reżyser, świetnie znająca ten gatunek sztuki starała się o to, by spektaklowi nadać cechy humoru, zabawy. Offenbach ma w muzyce pulsujący rytm. Sceny ułożone pod ten rytm stanowiły bezsprzeczny walor.

Opera Bałtycka wystawiła swoje najmłodsze rezerwy, dziewczyny młode, ładne, zgrabne — jedyny prawdziwy amant Pluton — Andrzej Kjjewśki prezentował się świetnie, miał bodaj najpiękniejszy kostium, a przy tym ważne atuty osobiste: dobre warunki sceniczne i duży, dźwięczny głos. Każdym razem, ilekroć słyszę tego śpiewaka, głos jego jest piękniejszy, wolumen większy.

Prawdziwie operetkową postać Jowisza stworzył Andrzej Szwarckopf. Jego „baletowe” nawiązania do tańca klasycznego, do Jeziora łabędziego budziły szczery śmiech słusznie pomyślała pani Artemska, że skoro możemy wyśmiewać niebo i piekło, szargać wszystkie świętości, dworować z antyku i z wirtuozów, dlaczego nie pokpić z konwencji zastygłej klasyki, która, choć tak straszliwie trudna, czasem śmieszy.

Doskonały był Zbigniew Borkowski w roli teściowej. Przypadła (mu) jej na ziemi rola podobna, jaką Jowisz spełniał w niebie: strażniczki pozorów. Kult „mieszczańskiej przyzwoitości” obowiązujący w XIX wieku dziś znacznie stracił na znaczeniu, jednak — jak widzimy po niektórych bliźnich — nie znikł zupełnie, można więc zdrowo pośmiać się z zatroskanych o konwenanse.

W partii Eurydyki wystąpiła Marzena Prochacka, żarów no młodość, jak uroda predysponują ją do tej partii.

Kto chce zobaczyć piękną Eurydykę w kąpieli… niech szyb ko biegnie po bilet na Orfeusza.

Tytułową postać Orfeusza — ofermę grał Stanisław Baron. W plejadzie bogów wystąpili: Junona — Elżbieta Gałuszyńska, Diana — Bożena Saulska, Wenus — Bożena Zawiślak-Mądroszkiewicz, Minerwa — Alicja Górska, Charon — Antoni Tempski, Kupido — Andrzej Prusek, Merkury — Tadeusz Cimaszewski, Mars — Henryk Czujkowski.

Bogowie śpiewali nieźle, raziło mnie natomiast ustawienie ruchowe Wenus. Tak jak byłam zachwycona scenką miłosną zagraną przez Bożenę Zawiślak-Mądroszkiewicz w Rigoletcie tak tu spotkał mnie zawód. Wenus, uosobienie kobiecości, kokieterii, jest wulgarna — ale to sprawa reżysera, który tak wyobraził sobie postać bogini miłości.

Chór dobrze brzmiący, niestety, chwilami za mało rytmiczny. Cały zespół miał poza śpiewem dużo różnorodnych zadań ruchowych, nawet tanecznych, a nie jest do tego przyzwyczajony, bo to przecież operowy zespół — jednak zrobił co mógł, aby sprostać wymaganiom.

W przedstawieniu jest bardzo dużo tekstu mówionego, nieproporcjonalnie dużo w stosunku do muzyki. To nuży, skróty wyszłyby na korzyść spektaklowi, który trwa prawie trzy godziny (z jedną przerwą).

Balet spełnia w Orfeuszu ważną rolę. To jemu przypada w udziale sławny kankan. Choreografia Henryki Komorowskiej i Klaudiusza Głąbczyńskiego poprawna, ale nie zostawia szczególnego wrażenia. Za mało wdzięku, kokieterii, pomysłowości. Kankana tańczyły wyłącznie kobiety. Jeśli choreograf wprowadza mężczyzn, musi to uzasadnić odpowiednim efektem artystycznym. Tu go nie było. Balet tańczył nierówno, nie wy kazał dobrej formy, tancerze wyraźnie „popychali” tancerki do wykonania szpagatu.

Mocną stroną przedstawienia jest scenografia Józefa Na Piórkowskiego i Ryszarda Stobnickiego. Dwa obrazy, Olimp i Podziemie są wspaniałe. Oryginalny pomysł, wy smakowana kolorystyka. Scena Opery Bałtyckiej zyskała na głębi. Scenografowie mieli w mitologii wyraźnie późniejsze skojarzenia — ich bogowie mieszkają nie na górze Olimp, a w chmurach. Pastelowy koloryt tej dekoracji harmonizuje z porannym snem bogów. Podziemne królestwo Plutona jest czarodziejskim piekłem. Obie jego odmiany — garsoniera Plutona z olbrzymią balią, w której pluszcze się Eurydyka i sala balowa podziemnego królestwa toną w gorących barwach. W kolorystyce jest gradacja koloru i światła, scenograf przygotowuje napięcie do wielkiego finału. Niestety pod względem baletowym finał rozczarowuje.

Różnorodne w linii i w barwie kostiumy, zarówno bogów, jak i ludzi przyczyniają się do urody spektaklu. W każdą dekorację, w każdy niemal kostium scenografowie dowcipnie wpletli reminiscencje z antyku. Gdyby tyle samo finezji wniosła reżyseria, atmosfera spektaklu byłaby inna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji