Artykuły

„Starość urodzie nie szkodzi”

Pozwolę sobie taką zgłosić maksymę pod warunkiem, że prawdziwa uroda była na początku, że mamy sentyment dla przeszłości i dla wspomnień, i że szminkę na to nie najmłodsze już liczko nałoży taki majster sceny jak Marian Hemar.

Piękna Lucynda, komedia Józefa Bielawskiego, przywieziona na scenę POSK-u przez Teatr Nowy z Poznania, liczy sobie dobrze ponad dwieście lat, a jednak w odpowiednio stylowej inscenizacji potrafi jeszcze bawić i stać się może błahym, ale przyjemnym wieczorem teatralnym. Hemar wystawił ją w Ognisku Polskim w 1967 r., prawie że na dwóchsetlecie otwarcia Teatru Narodowego w Warszawie z inicjatywy króla Stanisława Augusta. Dał nowy tytuł dość banalnej sztuczce Bielawskiego, zmieniając tytuł oryginalny Natręci na bardziej pociągający Piękna Lucynda, dopisując dowcipny tekst, nieraz z aktualnymi aluzjami i wprowadzając zręczne piosenki. Napisał nawet muzykę, dał własne oryginalne melodie dla wszystkich wstawek wokalnych, wywołał na twarzy „Lucyndy” nowe rumieńce. Było to wdzięczne przedstawienie, w pięknych kostiumach, z pomysłowymi dekoracjami Tadeusza Orłowicza. Twórca adaptacji dorzucił nawet dodatkową rolę do sztuki tak, aby móc obsadzić w sztuce jedną ze swych ulubionych aktorek: Władę Majewską.

Bielawski miał szczęście – do odświeżenia jego sztuczki zabrał się autor posiadający wyjątkowe wyczucie i sceny, i wymagań komedii muzycznej. Ponadto jeżeli mówić o tzw. „zamówieniu społecznym” – termin dosyć istotny i pożyteczny dla określania pewnych gatunków sztuki, choć zdewaluowany przez okres socrealizmu w Polsce – to właśnie Hemar jest przykładem autora, który idealnie odpowiedział na „zamówienie społeczne” emigracji. Dał emigracji taką poezję, jaką chciała mieć. Patriotyczną, gładką w formie, daleką od wszelkiej awangardy, łatwą, dostępną, odpowiadającą ogólnym nastrojom, łączącą pewien ton propagandowy z sentymentem wspomnień, wolną od oryginalnej postawy, mówiącą akurat to, co myślał przeciętny ogół. Emigracja lubi ją do dziś dnia: świat poetycki w Kraju nie przywiązuje do niej wagi. Z poetów emigracyjnych Hemar stosunkowo słabo jest reprezentowany w historycznych (to znaczy: od Kochanowskiego do teraźniejszości) antologiach poezji polskiej. Tę część bogatej i błyskotliwej twórczości Hemara oddałbym np. za jeden tom wierszy B. Przyłuskiego, mimo świetnej samej techniki rymotwórstwa Hemarowskiego. Do Hemara można by przyłożyć uwagę Brechta, kiedy to Brecht, podczas wojny, jako uciekinier-emigrant, został „z litości” zaangażowany do Hollywood. Powiedział wtedy: „Dla nich trzeba pisać banalnie, ale trzeba to robić bardzo dobrze”. Hemar spełniał oba warunki.

Komedia muzyczna nie wymaga wielkiej poezji i adaptacje Hemara są doskonałe; zawsze miały sukces kasowy, nawet na skromnej scenie emigracyjnej, gdzie Lucynda dobiegła 50 przedstawień. Ponadto doskonałe są jednoaktowe utwory Hemara, sprawdzające się jako jednoaktowe dialogi na scenę, czy też jako krótkie sztuki radiowe. Jest wśród nich poetycka rzecz o biskupie Krasickim, wierszopisie naszego Oświecenia, i dwie rzeczy o Chopinie, z tych jedna wprowadza także postać Norwida. Można by z nich łatwo złożyć trzyaktowy „wieczór Hemara” i sądzę, iż ZASP powinien by się tym zajęć, dając Hemarowi pełen smaku i kultury pośmiertny jubileusz.

Ale wracajmy do Lucyndy. Poczciwiec Bielawski, „fliegeladiutant” hetmana wielkiego litewskiego, miał szczęście nie tylko do Hemara, ale w ogóle do losu i szczęśliwych zbiegów okoliczności. Kiedy Stanisław August powoływał do życia Teatr Narodowy w Warszawie było to gestem nie tylko artystycznym, ale i politycznym. Teatr miał wziąć udział w walce o hasła Konstytucji Trzeciego Maja, miał być trybuną do walki z zacofaniem i sarmatyzmem. Książę A.K. Czartoryski ogłosił zalecenia służby publicznej dla teatru. „Monitor” pisał o umoralniającym wpływie komedii, nakładając na nią obowiązek poprawy obyczajów i ducha obywatelskiego. A najważniejsze, iż do czasu powstania Teatru Narodowego w 1765 r. były tylko teatry szkolne i prywatne teatry magnackie. Wprawdzie królowie dynastii saskiej posiadali swe „operalnie” i „teatralnie” – jak wtedy mówiono – lecz dopiero teatr stanisławowski był naprawdę teatrem dla wszystkich, nawet dla pospólstwa.

Jak na tym tle wygląda Lucynda? Ogłoszono konkurs na sztukę mającą w dniu 8 maja 1765 r. otworzyć podwoje Narodowego. Konkurs wygrał Bielawski – nie było nic lepszego. Jeszcze nie nadeszły czasy dydaktycznych sztuk Bohomolca, ani premier sztuk politycznych, jak Powrót Posła Niemcewicza. Ale obok sentymentalnej komedii miłosnej w rodzaju Lucyndy, obok łzawego przedstawiania losu pary zakochanych, trafiających na przeszkody, już narastał teatr „zaangażowany” (którego potem właściwie nie mieliśmy aż do czasów Leona Schillera), dający w końcu pierwszą operę narodową (Krakowiacy i górale). Lucynda, jako jedna z wczesnych komedii, obliczonych głównie na bawienie publiczności, nie przetrwałaby, gdyby Hemar nie dodał jej dowcipu i pewnej nuty satyry.

Do wersji Hemara sięgnął Teatr Nowy w Poznaniu pod dyrekcją E. Korina, wystawiając Lucyndę rok temu, a teraz przywożąc ją do nas na zaproszenie – proszę zgadnąć czyje? – oczywiście Urszuli Święcickiej. Nie zaufano jednak całkowicie stylowej robocie Hemara. Postanowiono rzecz unowocześnić, łącznie z muzyką, i grać ją w duchu persyflażu. Zgoda, nikt dziś nie będzie brał na serio zmartwień pary kochanków, zagrożonej pozornie przez plany stryja narzeczonego (wyróżniająca się rola W. Dębickiego), ale pójście w stronę farsy odbiera Bielawskiemu jego staroświecki wdzięk. Dano właściwe dekoracje, naśladujące zawieszane z boku sceny staroświeckie malowane kulisy; właściwe kostiumy, lecz postarano się rozbić sceniczną iluzję spadającymi perukami i różnymi innymi „awangardowymi” dowcipami.

Gdy dawno już temu jakiś reżyser wpadł na pomysł, aby postaci służących wnosiły rekwizyty i pomagały przy zmianie dekoracji, co naturalnie usprawniało bieg sztuki, mającej wiele odsłon, uznano to za „awangardę”. Dziś jest to chwyt wszędzie się powtarzający i zbanalizowany. Byłem kiedyś w Paryżu na przedstawieniu sztuki Goldoniego Oberżystka (La Locandiera), w którym przeróżne meble były zawieszone nad sceną. Na początku akcji aktorzy jedne z nich – na razie niepotrzebne – ekspediowali pod sufit, a inne, ciągnąc za zwisające sznury, sprowadzali na scenę. Oczywiście nie dodało to niczego do uroków commedia dell’arte.

W poznańskim przedstawieniu Lucyndy trzy Muzy unoszą się nad scenę, zawieszone na pomysłowej niescenicznej konstrukcji. Na widowni głęboki oddech – „Ach!” – czegoś takiego jeszcze w POSK-u nie było! Więc może ten dowcipny pomysł był słuszny, choć podkreślał stosunek do samego tekstu: „Nie bierzemy tej bzdurki na serio – sami widzicie, jakie to wszystko biedne i niemądre!”. Ale nie mogę się zgodzić z brzydkim, łachmaniarskim przyodziewkiem Muz, niemającym nic wspólnego z epoką, a więcej z dzisiejszym kramem jakichś ciuchów. Już lepiej byłoby na goło, jak Muzom przystoi. Przynajmniej ufam, że „byłoby lepiej”. Tu znów jest wpływ pewnej dzisiejszej mody inscenizacyjnej – uderzania w konwencję, że teatr jest przybytkiem piękna, że w teatrze wszystko powinno być ładne. A więc – pokażmy, że brzydota jest interesująca!

W poezji dawno już temu wymyślił to Baudelaire, pokazując „piękno brzydoty”. W teatrze, w tekstach sztuk np. drukowanych w świetnym polskim miesięczniku teatralnym „Dialog” –występuje dziś przesadny naturalizm, nieraz – z językiem z rynsztoka. I ta moda przeminie, jak wiele innych…

Nie sposób przepisać listy wieloosobowej obsady tego na ogół konsekwentnego przedstawienia, na którym jedni głośno się śmiali, a inni ze skrzywieniem ust przypominali sobie delikatną stylowość inscenizacji Hemara. Możliwe, że gdyby w Poznaniu zachowano tamto delikatne ujęcie, młodsze pokolenie widzów odwróciłoby się od „sentymentalnej starzyzny”. Nie wiem.

Wolę więc podkreślić pozytywny wysiłek pokazania nam tej inscenizacji; zobaczenia co się dzieje w Poznaniu; pokazania jak reżyser Korin, urodzony i wykształcony w Petersburgu (dyplom: 1975), prowadzi swój teatr uzyskujący wiele wyróżnień. Warto też podkreślić intersujący tekst programu, ze szkicem Anny Wołek o Hemarze i wykazem imponującej działalności Urszuli Święcickiej sprowadzającej do Londynu bogaty, nieraz nawet fascynujący zestaw sztuk, granych w kraju. Nie mogę się tylko zgodzić z użytym w programie słowem „aranżacja”, użytym dla określenia opracowania muzycznego. Zbyt mi to przypomina powojenne perełki językowe w rodzaju: „Prezentujemy adekwatną ekspozycję bilateralnej problematyki konsumpcyjnej”. Niestety, jestem tutaj konserwatystą, jestem przeciw wolności – przeciw wolności niszczenia polszczyzny!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji