Artykuły

Z życia wzięte

Sztuki obyczajowe; a w wersji mniej wybrednej — bulwarowe, te odwieczne trójkąty, ze sprytną kobietką w roli głównej — cieszyły się od lat niezmiennym zainteresowaniem publiczności. Czy jednak można — tak lekko, tak lekceważąco — traktować sztuką Pintera? Samego Pintera?

Reakcja publiczności w gmachu Teatru „Wybrzeże”, zgromadzonej na Zdradzie, przedstawieniu Teatru Powszechnego z Warszawy, przekonuje nas, że nie można… A przecież wielu zdetonowanych było tym tekstem (wydrukowanym w „Dialogu”). Temat zdrady małżeńskiej, w wykonaniu tego właśnie autora, wydawał się Jakoś nie na miejscu.

A może, to raz jeszcze, publiczność ma rację? Zauważyć warto, że pozornie prosty — genialne prosty — zamysł autora ukazania akcji cofającej się wstecz, zamiast rozwijającej się, wskazuje na co najmniej szyder czy zamysł wobec wiecznego te matu teatralnych komedii.

Wyświetlane, niby w studiu telewizyjnym, napisy, informują o datach wydarzeń. Prezentowane w ten sposób, migawkowo, niejako Ilustracyjnie, krótkie scenki, ukazują najpierw — wspomnienia, potem śmierć, rozkwit I wreszcie początek romansu.

Skąd jednak ten tytuł? Dlaczego tak krótko: Zdrada? To przecież zdrada małżeńska. Jest przecież również w tej sztuce Pintera, wydrwiwającej schemat komedii bulwarowej, coś z problematyki jego wcześniejszych sztuk, jego scenariuszy.

Gwiazdę przedstawienia w reżyserii Jana Bratkowskiego, jest Elżbieta Kępińska — jako Emma. Miłe spotkanie z wybrzeżową publicznością. Przecież początki błyskotliwej kariery jej i Edmunda Fettinga datują się właśnie tutaj, w Teatrze „Wybrzeże”.

Rola Kępińskiej w Smaku miodu stała się rewelację. Tę — rolę dziewczyny szorstkiej i nieśmiałej, która na oślep, odważnie kalecząc sama siebie, brnie w życie, Kępińska stała się aktorkę pokolenia. Takie uznanie, może nawet miłość, dla aktora jest zobowiązaniem. Może nawet bagażem lub etykietę. Jeśli Elżbieta Kępińska sprostała temu niełatwemu spotkaniu po latach, to chyba dlatego, że ta jej pierwsza wielka rola nie miała w sobie nic z kokieterii; miała w sobie szczerość, o którą w teatrze niełatwo.

I prawie w Zdradzie, gotowi jesteśmy uwierzyć, że ta kobieta szuka czegoś więcej niż odmiany w małżeńskiej nudzie, niż naskórkowych doznań. Może prawdy, szczerości, sensu życia?

Edmund Fetting, jako mąż, Jerzy Zelnik — jako kochanek — są partnerami Emmy. Ale przecież ich wzajemny związek wydaje się silniejszy niż ten, jaki swym wiarołomstwem usiłuje nawiązać Emma. A wciąż odkładana partia tenisa przyjaciół wydaje się czymś bardziej znaczącym, niż popołudniowe zdrady w wynajętym mieszkaniu. W tym przedstawieniu Edmund Fetting jako Robert, Jest kimś, kto wie wszystko prawie początku, prowokuje kobietę do niebezpiecznych wyznań, a jednocześnie zdaje się eksperymentować z własnym cierpieniem.

Zabawy tyleż okrutne, co niebezpieczne. Ale przecież na swój sposób eleganckie, jak ascetyczne, prawie — umowne wnętrza Jana Banuchy, zmieniające się na obrotowej scenie, stanowiące tło tych rozgrywek.

Tymczasem bohaterowie drugiego przedstawienia Teatru Współczesnego, świadomie, czy nie — doszli już do końca. Bowiem na wpół patologiczni pensjonariusze izby wytrzeźwień osiągnęli kres ludzkich do świadczeń. To współczesne piekło odmalowane przez Szukszyna, dla jednych Jest przypadkową stacją, dla innych kresem długiej wędrówki w dół, dla nie których — może — świadomie wybranym upadkiem.

„Gdy obudzą się rankiem” Szukszyna to naturalistyczny dra mat, ale także ostra, okrutna komedia, a może raczej tragikomedia. To także studium ludzkich zachowań w klasycznej już sytuacji zamknięcia, izolacji. Wydoje się, że reżyser Piotr Cieślak nie chciał po prostu z niczego zrezygnować. I tak oglądamy naturalistyczne reakcje ludzkich wraków, śledzimy narastającą atmosferę napięcia i zagrożenia. Władysław Kowalski, równie dobrze jak Kępińska zapisany w pamięci wybrzeżowej publiczności, brawurowo gra czarny charakter. Ten mały, zły człowiek, niepozorny, skulony obnosi swoje antyinteligenckie pozy. W scenie psychodramy odgrywanej przez zatrzymanych niespodziewanie prostuje się, urasta. Udając ważną personę, nawiedzającego kotłownię wysokiego urzędnika, prostuje się, owinięty w koc, cezariańskim gestem pozdrawia — już nie scenicznych partnerów, ale publiczność, która nieomylnie ten dow cip odbiera (i nagradza oklaskami).

Pogodę, dystans do życia, układów | powiązań wprowadza w to piekło zawiedzionych nadziei hydraulik grany przez Jana T. Stanisławskiego. Cóż dopiero mówić o sprzątaczce Anny Seniuk. Siła komiczna tej aktor ki jest nieodparta. Przy tym zauważyć trzeba, że nie ma tu nic niezgodnego z rolą — ani sytuacją. Oglądamy więc ciocię Niurę, poczciwości, choć o szorstkich manierach, o reakcjach nieco spowolnionych — zanim wreszcie, zdecyduje się na replikę, którą sama uważa za dowcipną, jak w scenach psychodramy.

A przecież sądzę, że gwiazdą tego przedstawienia jest mimo wszystko Krzysztof Majchrzak. Dlatego właśnie, że nie broni swego bohatera, nie wysuwa go ha plan pierwszy. Że po prostu jest na scenie, prawdziwy w każdym geście. Dramaturgia te go typu wymaga takiego właśnie aktorstwa; bohaterów zagranych tak, żeby się zapomniało o aktorstwie, uwierzyło w prawdę życia. A tak zwane wnioski, czy jak kto woli, morały — pozostawmy publiczności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji