Artykuły

Wrocław Non Stop Nuda

Tegoroczny festiwal Wrocław Non Stop zaskoczył - bezbarwnością, brakiem charakteru i źle dobranymi gwiazdami. Dobrze, że już się skończył - piszą Katarzyna Kamińska, Agata Saraczyńska, Grzegorz Cholewa i Rafał Zieliński w Gazecie Wyborczej Wrocław.

Najlepiej spisali się festiwalowi specjaliści od public relations. O imprezie mówiło się dużo, w największych tygodnikach z podziwem pisano o Wrocławiu i jego prezydencie, który ma odwagę promować miasto poprzez kulturę. Sugerowano nawet, że w wyścigu o miano kulturalnej stolicy miasta przegoniliśmy Kraków! Tymczasem okazało się, że nie dogoniliśmy nawet Poznania.

Nadmuchany balon

Nadmuchany przez piarowców balon pękł z wielkim hukiem już pierwszego dnia. Czwarty Wrocław Non Stop od samego startu okazał się przyciężkawym maratonem dość przypadkowo zebranych imprez, opartych przede wszystkim na wrocławskich artystach i ich znanych od dawna projektach. Zamiast - jak w poprzednich latach - kreować i wytyczać nowe trendy, ograniczono się do ułożenia programu bardzo bogatego w kolejne punkty, lecz byle jakiego. Wydarzeń nie było.

Źle dobrano największe gwiazdy imprezy. Koncert Iggy'ego Popa w Orbicie bez wątpienia był artystycznym przeżyciem, lecz zaledwie dla kilku tysięcy osób. Skrajną naiwnością grzeszyli ci, którzy prawie do końca upierali się, że sześćdziesięcioletni skandalista porwie kilkudziesięciotysięczny tłum na Stadionie Olimpijskim, przez co o Wrocławiu usłyszy pół świata. Iggy Pop to propozycja dla sentymentalnych fanów punk rocka, a nie dla mas. Zwłaszcza że ze wszystkich gwiazd koncertujących w Polsce na przełomie czerwca i lipca Iggy Pop był gwiazdą najmniejszego kalibru. Mniej więcej w tym samym czasie byli lub będą Genesis, Red Hot Chilli Peppers, Beastie Boys i Bjork.

Występ perkusisty Jojo Mayera i Miloopy też trudno uznać za wydarzenie, skoro szwajcarski bębniarz wspólnie z lokalną gwiazdą koncertują we Wrocławiu regularnie. Nie inaczej było z latynoską orkiestrą Seńora Coconuta. Choć występujący w Polsce po raz pierwszy zespół grał świetnie, a wokalista dokonywał cudów, by rozbawić publikę, widać było, że nie na takie gwiazdy czekała w tym roku wrocławska publiczność.

Żałosny widok

Koncert grupy De Phazz, światowej legendy muzyki klubowej, mógł wydawać się strzałem w dziesiątkę. Niestety niemiecki zespół to tylko cień gwiazd poprzednich Non Stopów (choćby Ala Di Meoli, Joe Satrianiego czy Andreasa Vollenweidera) i sprawdziłby się co najwyżej w którymś z klubów. Brak zainteresowania - cóż że energetycznym i znakomicie nagłośnionym - koncertem zespołu na głównej scenie festiwalu był odczuwalny bardzo boleśnie. A już kompletną pomyłką było wpuszczenie na tę scenę DJ-ów, którzy w sobotnią noc zamienili Rynek w pseudotechnoparty. Kilkadziesiąt podrygujących pod sceną osób i muzyka, od której pustoszały ogródki - ten żałosny widok wystarczy za cały komentarz. A koncerty z cyklu Wrocław Niezależny miały tyleż wspólnego z wrocławską sceną niezależną, co Nowy Jork z Nowym Sączem, choć należy odnotować bardzo dobry występ gwiazdy brytyjskiego elektrodubu - grupy Dreadzone. Honor Wrocławia ratowały zespoły grające nocne koncerty w Browarze Mieszczańskim (wystąpili m.in. Micromusic i All Sounds Allowed).

Sukcesem okazała się jedynie sobotnia parada samby. Kiedy stuosobowa grupa ruszała spod Hali Targowej, towarzyszyło jej około trzystu osób, finał na Rynku oklaskiwało już dwa tysiące ludzi. Impreza była głośna, wesoła i dla każdego, czyli Wrocław Non Stop po raz pierwszy był naprawdę widoczny.

Kto szukał - błądził

Podobnie jak z koncertami było z imprezami plastycznymi, których w programie tegorocznego Non Stopu było najwięcej. Dobre wrażenie skończyło się na zapowiedziach. Festiwal miał być zdominowany przez imprezy plenerowe, instalacje, projekcje i działania wizualnie odmieniające miasto. Każdy, kto próbował je znaleźć - błądził.

Jednych nie było w ogóle - jak choćby projektu Wrocławscy, w ramach którego Klaus Pobitzer miał rozwiesić na ulicach i placach wielkie portrety wrocławian, czy części instalacji na Nowym Targu. Inne zrealizowane zostały zaledwie w wersji mikro - jak Archicooking czy projekcja Kyoto Takahashiego. Sporo działań, jak Graffiti Non Stop czy znaczna część imprez w Browarze Mieszczańskim, pojawiało się później, niż wynikało to z programów, rozmijając się z widzami.

Punkty, które udało się zrealizować, były widoczne w mieście słabo i sprawiały wrażenie chaosu, nad którym nikt nie panuje. Wyraźnie brakowało przemyślanej wizji. Zaproszone sławy: Mirosław Bałka, Kurt Fleckenstein czy Artur Rojek ledwie przemknęły - ich prace zostały zauważone przez nielicznych. W centrum miasta bardziej widoczne były reklamy producenta sprzętu sportowego niż działania artystów opłacone z miejskiej kasy. Cóż z tego, że artyści dwoili się i troili, by zapełnić artystyczną enklawę Na Jatkach albo pokazać się z jak najlepszej strony w Browarze Mieszczańskim - wrocławianie nie mieli szansy podziwiać nowej, artystycznej twarzy miasta.

W mdłym sosie

Także tegoroczne propozycje teatralne trudno nazwać wydarzeniami. Większość spektakli świetnie funkcjonowałaby bez "nonstopowej" etykiety, nawet jeśli w kilku przypadkach były to premiery na wysokim poziomie. Przeważało polewanie się mdłym wrocławskim sosem: oglądaliśmy znane od lat spektakle Teatru Formy: "Babel" [na zdjęciu] i "Fontanna Młodości", jeszcze raz mogliśmy zobaczyć nie najlepsze przedstawienia Teatru Polskiego, Niezależnej Manufaktury Tanecznej i gości Teatru Dada von Bzdülöw. Jedynie grupa teatralna Macieja Masztalskiego wyszła poza Wrocław i Polskę, zapraszając gości ze Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Rosji.

Motywem przewodnim kilku premier był Wrocław. Ekipa teatru Ad Spectatores przez sześć dni prowadziła z widzami grę w przestrzeni miejskiej. Był to jednak bardziej performance niż teatr. Szymon Turkiewicz z teatrem Zakład Krawiecki wzięli na warsztat klimat legendarnych miejsc Wrocławia: trójkąta bermudzkiego i hotelu Monopol. Artyści Sceny Witkacego w trzyczęściowym projekcie CTRL+S Zapisz Wrocław inspirowali się tekstami Niemca Andreasa Pilgrima. I tylko ci ostatni zrobili to niebanalnie. Wyszli ze swoją sztuką w miasto, wywiesili opowiadania Pilgrima na słupach w miejscach, które wpłynęły na twórczość pisarza. Ad Spectatores, występujący jako Teatr E, co miało sugerować granie w nietypowych przestrzeniach, zaprezentował siebie i gości (m.in. żywiołową Teksankę Marjorie Hayes) w swoich zwykłych siedzibach: na Dworcu Głównymi i w Browarze Mieszczańskim. W efekcie było podobnie jak wszędzie: bogate plany, nęcące zapowiedzi, ale słowa dotrzymano tylko połowicznie.

Lepiej było zostać w domu

Zdecydowanie (niestety) lepiej, niż szukać na Non Stopie wydarzeń kulturalnych, było zostać w domu przed telewizorem. W TVP Kultura relacjonowano poznański festiwal Malta, którego multikulturalny i awangardowy charakter przypomina odbywający się w tym samym czasie Non Stop. Ale to na Poznań skierowano kamery, to stamtąd telewizja transmitowała na żywo m.in. koncert fenomenalnej amerykańskiej grupy Beirut. To tam także wystąpi jako gwiazda festiwalu Sinead O`Connor. A nie Iggy Pop.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji