Czas, co przyjdzie, ucieszy szatany?
Gdański "KORDIAN 82", pierwszy spośród kilku oglądanych przeze mnie, przede wszystkim nie nudzi. Jest bez wątpienia przedstawieniem "dobrze zrobionym", z przesłaniem którego wieloznaczny sens prowokuje do wysiłków interpretacyjnych. Podejmuję to wyzwanie z prawdziwą przyjemnością, acz nie bez trudności z rozwikłaniem znaczeń tego nowego odczytania dramatu Słowackiego.
Całość przedstawienia zamknęłabym w formule "niemożliwe misterium w świecie bez Boga". Surowy klimat widowiska misteryjnego, zgodny zresztą z intencją tekstu, tworzy scenografia, koloryt kostiumów i muzyka. Jadwiga Pożakowska buduje na scenie zręby strzelistej katedry gotyckiej, we wnętrzu której rozgrywa się cały dramat - jest ona przestrzenną metaforą świata, Polski, człowieka.
Ale ta katedra jest okaleczona, jakby ścięta u szczytu i nadpalona od wnętrza - jej mury wychodzące poza ramę sceny w kierunku widowni są szaro-czarne, pokryte patyną czasu ale i brudne, zniszczone; wielofunkcyjne w poszczególnych scenach - jako zapylone mury Zamku Królewskiego, mury więzienia Kordiana, mury szpitala wariatów czy wiejskiego cmentarza i ogrodu. Wszystko dzieje się w zamkniętej przestrzeni, nawet tzw. wolna okolica; tak znacząca dla wyobraźni romantycznej przestrzeń otwarta jest otoczona murem. Tworzy to środkami plastycznymi efekt uwięzienia. (Przypominają mi się gdańskie "DZIADY" Macieja Prusa z 1979 roku, grane bez przerwy w tej samej dekoracji - we wnętrzu cerkiewki, ogarniającej swą przestrzenią także widownię, co i tam wywołało swoisty efekt zamknięcia, bezwyjściowości).
W tym "kościele bez Boga" centralnym miejscem jest otwarty grób, pełniący w przedstawieniu wiele funkcji: kotła diabelskiego, przepaści górskiej, grobów królewskich, grobu Kordiana i symbolicznego grobu Polski.
W takiej przestrzeni misterium staje się niemożliwe. Krzysztof Babicki - reżyser spektaklu - pokazuje świat z jedną tylko perspektywą: szatańską, opanowany totalnie i bez reszty przez czarownice i diabły.
Bardzo efektowny teatralnie Prolog wraz z Przygotowaniem, wprowadzający już na początku przedstawienia akcenty bluźniercze określa z góry dalszy bieg wypadków. (Tekst trzech Osób Prologu mówią sarkastycznie trzy piękne i drapieżne czarownice - Halina Winiarska, Halina Słojewska i Dorota Kolak, świetne we wszystkich swoich wcieleniach - i kierują go do drewnianej figury Chrystusa Frasobliwego). Świat jest igraszką piekieł, ofiarą spisku ciemnych sił; diabły i czarownice to wytrawni aktorzy wchodzący umiejętnie w rozmaite ludzkie role (Violetty, Papieża, Prymasa, Nieznajomego, Dozorcy), a także osaczający człowieka w postaci Chmury, Strachu, Imaginacji, Widm, by zwieść i usidlić jednostki i całe narody, I oto przed nami rozgrywa się taka diabelska gra z Kordianem i Polską, gra której finał jest z góry przesądzony -to klęska; gry tej nie można obiektywnie uniknąć ani się od niej uchylić - historia jest królestwem Szatana (to metafizyczna determinanta), ale można w niej uczestniczyć świadomie i do końca zachowując tragiczną wolność (to perspektywa ocalenia mimo klęski). Tak właśnie, jako egzystencjalny dramat tragicznej świadomości w zniewolonym świecie stara się grać Kordiana Wojciech Osełko. Aktor ma wszelkie atuty - jest młody, świeży, żarliwy i jednocześnie kruchy, delikatny. Jego Kordian jest dziecinnie słaby i bezgranicznie samotny, boi się i płacze z bezsilności. Od pierwszej sceny jest osaczony i zdeterminowany szatańskim porządkiem świata, który w płaszczyźnie historii przybiera postać niewoli - przez scenę przechodzą raz po raz coraz liczniejsze patrole wojsk zaborcy, prowadzą młodzież na kaźń lub zesłanie. Ta rama sytuacyjna zataczająca krąg zniewolenia (posłużył się nią odkrywczo Wajda w "Weselu", a także Swinarski i Prus inscenizując "Dziady"), pozwala na niezwykłe udramatyzowanie zazwyczaj nudnej i rozgadanej bajki o Janku co psom szył buty. Jest to w znakomitej interpretacji Henryka Bisty (Grzegorz) bajka aluzyjna polityczna; Kordian odbiera ją poprzez stukot butów po bruku i widok najeżonych bagnetów.
Także od początku ma Kordian jasną świadomość nieuchronności klęski (scena z Grzegorzem i Laurą); swój wielki monolog na Mont Blanc wypowiada jako serię pytań, wątpliwości, wahań, nie zdobywa żadnej siły, nie odnajduje ożywczej idei - doznaje wtajemniczenia w najgłębszą istotę polskiego losu - jak żyć godnie będąc skazańcem, jak ocalić wolność żyjąc w niewoli. Kordianowi nic się nie udaje i udać się nie może, nie jestem tylko pewna czy Kordian Osełki zawsze i do końca zdaje sobie jasno z tego sprawę i czy rzeczywiście ma być świadomy straceńczego piętna wszelkich swoich działań, a mimo to te działania podejmować, czy też wierzy, że mu się coś jednak uda? Czy gra świadomość tragiczną, czy tylko zdeterminowaną losem i historią świadomość nieszczęśliwą? Śmierć Kordiana, rozstrzelanego na naszych oczach, którego ciało stacza się do grobu, tego samego, do którego w scenie spisku wrzucono ciało szpiega i zdrajcy zdaje się niczego nie ocalać, wprowadza tonację nihilistyczną, brzmi jak bluźnierstwo.
Bluźnierczy ton powraca w przedstawieniu wielokrotnie: Papież okazuje się przebranym diabłem, w Katedrze Warszawskiej rozbrzmiewa rosyjski tekst pieśni "Boże, caria chrani...", zabrzmi on pełnym głosem w scenie rozstrzelania Kordiana z ust nie tylko żołnierzy ale i ludu obecnego przy egzekucji, zaś Książę Konstanty wycina hołubce kozaka w takt mazurka Dąbrowskiego. Rozumiem, że te bluźnierstwa są adresowane do widza, do jego ukształtowanych przez tradycję literacką i teatralną sposobów interpretowania Kordiana, ale i do jego poczucia godności narodowej, szacunku dla narodowych świętości. Jednakże ich ostrość traci na sile jeśli sobie uświadomić, że język bluźnierstw jest językiem naszej codzienności i zdołaliśmy się już w nim zadomowić bezpiecznie i bez wyrzutów sumienia, tracąc zdolność rozróżniania co jest, a co nie jest bluźnierstwem. Właśnie tak, jak to się dzieje w wewnętrznym świecie tego spektaklu, gdzie bluźnierstwa przestają być bluźnierstwami, bo nie ma komu bluźnić - w spalonej katedrze ze strzaskanego krzyża zostało tylko podnóże okolone trupimi czaszkami. Doktor - Szatan (pełen ekspresji Lech Grzmociński) może użyć krucyfiksu jako wieszaka na kapelusz. Wydaje się, że Babicki obiektywizuje szatańskie argumenty: "dziś dzień Siódmy, Bóg rękę na rękę założył odpoczywa po pracy, nikogo nie stworzył". Po Bogu zostały tylko przedmioty i aktorskie gesty jego reprezentantów, puste ślady nie będące znakami jego obecności. Przeto Archanioł z Przygotowania (pięknie śpiewany przez Dorotę Lulkę) jedyny widoczny, domniemany dowód istnienia Boga jest w tym przedstawieniu "zabłąkaną gwiazdą", jakby nie z tej sztuki, gdyż absolutyzacja i rozbudowanie wątku szatańskiego sprawia, że istnienie Boga jest pod znakiem zapytania a nawet, jeśli ktoś taki istnieje, nie interesuje się ziemią i jej sprawami, nie ocala i nie ciska gromów, nie chce mu się ścierać ziemi palcem ani wlewać w nią życia, nie dba o tę "plamę na nieskończoności błękicie". Jakże daleko jesteśmy od romantycznej wiary w istnienie boskiego porządku świata, w istnienie boskości w każdym człowieku i narodzie czującym smak wolności, broniącym prawa do niej. W finale Przygotowania reżyser wprowadza gromadę wieśniaczek, śpiewających tekst chóru Aniołów: "Ziemia to plama..." (sygnał, nie jedyny zresztą, czytania "Kordiana" poprzez "Dziady" i ich teatralne kształty u Dejmka i Swinarskiego). To pierwsze i zadziwiające zetknięcie płaszczyzny ziemskiej z nadziemską, świata duchów z światem ludzi. Oto Anioł zwiastujący pastuszkom niedobrą nowinę ale nieprzenikniony wyrok, który przyjmują z pokorą, oto niewiasty idące do grobu, wiejskie płaczki i lamentnice opłakujące zmarłego bez wiary i nadziei na cud zmartwychwstania, gdyż posiadły gorzką wiedzę o kaprysach Boga. Ich ruchy z początku gwałtowne, rozpaczliwe, ludzkie stają się stopniowo zautomatyzowane, jak ruchy kukieł. Czy ta przejmująco zagrana scena pantomimiczna mówi, że te zapalane kaganki, te adoracje skrwawionych mundurów, te skrywane lektury ksiąg zakazanych, te płacze i czołobicia przed świętymi obrazami stają się z czasem składnikiem świata niezdolnego do znaczenia, będącego pustą formą, "glinianym posągiem Adama", formą egzystencji trupa?
Tak jak Przygotowanie kreśli uniwersalną perspektywę ziemi - grobu, tak sceny tzw. historyczne obiektywizują i aktualizują wizję Polski jako trupa. Szatani i Car (groźny, iście po ludzku szatański w interpretacji Stanisława Michalskiego) mówią u Babickiego prawdę; Polska to istotnie uśmiechający się trup, niegroźny i nieliczący się w grze historycznej. Jej lud to prymitywny, żądny wina i uciech motłoch, wrzaskliwy i zapijaczony, spiskowi - tchórzliwi i małoduszni, odruch buntu jest wariackim tupaniem pensjonariuszy zakładów dla psychicznie chorych, nawet nasze brawa dla bardzo, może aż nadto, efektownej sceny wariackiego poloneza uśmierza skutecznie pogardliwy wzrok Księcia Konstantego (postać brawurowo zagrana przez Kubę Zaklukiewicza) wkraczającego na proscenium w majestacie siły, którą stanowią jego władza i wojsko.
W perspektywie metafizycznej historia nie ma żadnej autonomii, naród przestaje być podmiotem dziejów, jest już żywym trupem, nie istnieje żadna obiektywna historycznie sprawa narodowa, sprawa Polski. I nawet nie ma większego znaczenia czy Polska jest prywatną sprawą Kordiana, czy on jest jej ucieleśnieniem? Nie zmienia tu niczego ani żołnierz na Placu Zamkowym, ani starzec ze sceny spisku. Nie zmienia tym bardziej, że jest to w inscenizacji Babickiego Grzegorz, świadomy istnienia "Sprawy Polski" i nie godzący się na jej trupią egzystencję ale widzący ten problem jakby przez pryzmat ludzkiego przywiązania starego sługi do ukochanego panicza. Dojrzały, mądry Konrad, duchowy wódz reduty z pamiętnych "Dziadów" Prusa postarzał się i zcichł wewnętrznie, tak wiele zmieniło się w Polsce, gorączkujący naród popadł w śmiertelny letarg, padła ostatnia reduta. Właśnie przez obsadzenie Henryka Bisty w roli Grzegorza, przez pamięć o jego Konradzie, którą, jak sądzę, zachowuje on sam grając dziś tę rolę, jest Grzegorz dla mnie tak ważną postacią tego spektaklu. To on być może reprezentuje to "boskie", "anielskie" skrzydło świata - uczestnik bitwy pod Maciejowicami, zesłaniec sybirski zna tajemnicę klęski, wie, ze egzystencja jest klęską, ale wie, że nie musi być klęską unicestwiającą, porażającą, może być klęską ocalającą wartości. To właśnie w usta Grzegorza wkłada reżyser słowa motta "Lambra". Domyślam się, że realizatorzy spektaklu chcą nam powiedzieć, że w najczarniejszym, najbardziej szatańskim świecie można ocalić to, co najlepsze, zachować od zepsucia, przechować ogień w iskierce na lepsze czasy, jeśli jest choć jeden sprawiedliwy i że każdy może nim być, w tym jego szansa wolności w świecie niewoli. Publiczność bije po tych słowach brawo, pomija milczeniem inne bardziej natrętnie dające się aktualizować momenty przedstawienia.
I jeszcze piękna muzyka Andrzeja Głowińskiego. Przełamuje jednoznacznie ciemną, szatańską, nihilistyczną tonację "Kordiana", niejako muzycznie rozgrywa dramat. Zderzają się że sobą dwa leitmotivy muzycznie odmiennie zinstrumentowane - orkiestrowe, narastające tony marszowe, "motyw szatański" powracający w szczególnie konfliktowych momentach akcji i czyste, rzewne solo skrzypcowe, Nie jest to motyw Kordiana jako osoby, raczej muzyczny odpowiednik wartości, które są ukrytym motorem jego działania, potencjalną możliwością ucieleśnienia.
W planie dziania się scenicznego nie ma ani jednej postaci, która byłaby nośnikiem tych wartości, choć Kordian i Grzegorz wiedzą o ich istnieniu. Kordian próbuje dotrzeć do nich działając, Grzegorz czas działania ma już za sobą ale wie, że każde pokolenie musi odbyć tę drogę na własny rachunek. W obu tych postaciach obecny jest ruch ku wartościom, ich obiektywne istnienie zaznacza jedynie muzyka, tworząc kolejną płaszczyznę znaczeniową przedstawienia - symboliczną i uniwersalną zarazem, bo muzyka to bardzo współczesna, pozbawiona akcentów stylizacyjnych.
W finale przedstawienia solo skrzypcowe gra pierwsze takty Warszawianki - nad grobem Kordiana, w górze, u podnóża krzyża, w miejscu skąd przemówił Szatan i Anioł pojawia się Grzegorz prowadząc za rękę dziecko; wnuczka, którego na prośbę Kordiana nazwał jego imieniem. Kordianek jest cały biały, z suchą gałązką w rączce, taką samą, jaką ma Kordian w I scenie. Emocjonalnie scena uwodzi i kokietuje - non omnis moriar, Kordian żyje w dziecku, nowe pokolenie, nadzieja, przekroczenie śmierci... Ba, ale szatańskie ramy tego świata wciąż trwają, a więc to nowy straceniec, powtórzy los Kordiana (sucha gałązka) raz jeszcze, ciągłość tradycji zostanie zachowana ile to już razy pokolenia Kordianów stawały nad grobem swoich duchowych ojców. A może jeszcze inaczej - takty Warszawianki zmieniają perspektywę zarówno wewnątrz świata przedstawionego na scenie jak i kierowanego ku widzom przesłania. Skrzypcowe solo gra pieśń powstańczą - sygnał zmartwychwstania całego narodu, który zdawał się wieść życie umarłego, "oto dziś dzień krwi i chwały". Iskra ocalona w Kordianie rozgorzała pożarem na Solcu.
A może jeszcze inaczej - z położeniem akcentu na "oby dniem wskrzeszenia był..." Wtedy można pojmować to dziecko jako pytanie rozpięte nad trupem Kordiana i trupem Polski. Może to klęska nieostateczna, może temu następnemu się uda, może jest nadzieja.
Tylko, że wcale mnie nie pociąga rozwiązywanie sfinksowej zagadki tego finału i wolałabym pozostać do końca z Kordianem i jego śmiercią. Bez łatwych pocieszeń, bez złudnych nadziei, bez emocjonalnych i intelektualnych kompromisów. To co mądre i ważne w tym przedstawieniu kończy się dla mnie w momencie samotnej śmierci Kordiana.