Artykuły

To, co interesujące i męczące

Wydaje się, że taki zespół, gdzie niewiele jest dopływu świeżej krwi, gdzie jest właściwie jeden reżyser, bardzo się zużywa - o Teatrze Witkacego, obchodzącym właśnie 20. urodziny, pisze Anna R. Burzyńska.

O Teatrze Witkacego opowiada Anna R. Burzyńska, krytyk teatralny, "Didaskalia", "Tygodnik Powszechny":

Do Teatru Witkacego zaczęłam jeździć w połowie lat 90. jako licealistka. Był to teatr, który wychodził naprzeciwko oczekiwaniom licealisty (choć może to zabrzmieć złośliwie) dotyczących teatru poszukującego, teatru niezależnego, teatru będącego wspólnotą, teatru, który chce z dala od wielkich ośrodków robić coś nowego, teatru otwartego na gości. Pamiętam rozmowy z kompozytorem Jerzym Chruścińskim, aktorami, no i z Andrzejem Dziukiem, którzy chętnie zostawali po spektaklach. Te spotkania budowały poczucie wspólnoty, wspólnego wtajemniczenia. Wiem, że taka publiczność, która na co dzień nie chodzi do teatru i akurat jest w Zakopanem podczas ferii czy wakacji, bardzo sobie ceni (może nawet bardziej niż spektakle) to przekraczanie granic pomiędzy sztuką a codziennością: picie kawy z aktorami przed spektaklami, dancing w przerwie "Czarodziejskiej góry", podczas którego można było potańczyć wspólnie z artystami.7

Interesujące były wczesne próby teatru z wykorzystywaniem przestrzeni innej niż teatralna - "Szalona lokomotywa" w prawdziwej lokomotywie była przez tę inność ciekawa i poruszająca. Dla mnie jednak zdecydowanie najważniejsze były spektakle nietypowe dla tego teatru - oszczędne, wyciszone, bez tego słynnego bardzo ekspresyjnego aktorstwa, bez prób opowiadania o ważnych tematach. Choć "Wielki teatr świata", który widziałam tylko na wideo, był dla mnie dowodem, że również o tych trudnych, abstrakcyjnych sprawach rozmawiać można w sposób przejmujący, piękny i teatralnie przekonujący. Jednak późniejsze spektakle tego nurtu nie zawsze spełniały oczekiwania, być może dlatego, że tak emocjonalny teatr wymaga albo doskonałej techniki, jaką mieli np. aktorzy Grotowskiego, albo wprowadzania się w trans przed każdym spektaklem. Wielkie widowiska z czasem traciły rozmach, emocje stawały się zewnętrzne i przedstawienia zaczynały się rozpadać. Natomiast takie spektakle, jak "Nic" Mitterera, gdzie paru aktorów rozmawiało na malutkiej scenie o najprostszych, elementarnych kwestiach, to był zupełnie inny, zaskakujący Teatr Witkacego. Podobały mi się też spektakle witkacowskie - zwłaszcza "Katzenjammer" według "Matki", inspirowany malarstwem, eksperymentami fotograficznymi Witkacego, nawiązujący do aury Zakopanego lat 20.

Dużym atutem teatru zakopiańskiego było to, że dawał widzom poczucie dotknięcia legendy Zakopanego lat międzywojennych: wielkich osobowości, wydarzeń artystycznych. Teatr bawił się tymi klimatami, snobizmami - także snobizmem na chodzenie do Teatru Witkacego. Tym, że letnicy przyjeżdżający do kurortu wieczorami mogą obcować z demonicznymi kobietami i mężczyznami, którzy zagłuszają "metafizyczny niepokój", wyżywając się artystycznie. Aktorzy z dużym poczuciem humoru ogrywali role gwiazd w starym stylu. Wszystkie spotkania temu służyły - było to kontrolowane spoufalanie się z widzami i jednocześnie budowanie dystansu, tajemnicy. Strategia uwodzenia - odkrywamy się, pozwalamy zajrzeć za kulisy, porozmawiać z aktorami, ale tylko nielicznym wtajemniczonym dane będzie odwiedzić ozdobiony rysunkami Witkacego gabinet dyrektora: tajemnicze miejsce, gdzie unoszą się mistyczne opary i rodzą się nowe pomysły.

Ciekawą inicjatywą był drugi nurt działalności teatru, związany ze Sceną Bazakbala w kawiarni teatru. Dziesięć lat temu, gdy w Krakowie nie było jeszcze tylu artystowskich miejsc, kawiarnia zakopiańska, ze starymi meblami, bibelotami, instrumentami, miała niezwykły urok. Przychodzenie tam po spektaklu było jego dalszym ciągiem. Rodziły się tam różne inicjatywy aktorskie, przede wszystkim muzyczne. Zakopiańscy aktorzy mieli lepsze niż przeciętne możliwości wokalne i pod kierownictwem Jerzego Chruścińskiego czy przy akompaniamencie muzyków jazzowych powstawały ciekawe i bezpretensjonalne koncerty do tekstów Witkacego czy Calderona. W pewnym okresie zaczęto też wystawiać oberiutów, dadaistów czy polskich awangardzistów. Później już chyba zmęczenie dało się aktorom we znaki. Wydaje się, że taki zespół, gdzie niewiele jest dopływu świeżej krwi, gdzie jest właściwie jeden reżyser, bardzo się zużywa.

Na zdjęciu: Andrzej Bienias, Adrianna Jerzmanowska i Marek Wrona w spektaklu "Pif!paf!puf!" (Wieczór teatralno-cyrkowy wg tekstów "Oberiutów"), reż. Krzysztof Najbor, Teatr Witkacego, 1998 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji