Artykuły

Jakoś mnie wychowali

Oni mają już miejsce w powojennej historii teatru. To niebywałe, że komuś chciało się coś zrobić - i to zrobić teatr - na głuchej prowincji. Wszyscy myśleli, że to potrwa dwa-trzy lata - o 20-latku, zakopiańskim teatrze, mówi Marcin Zawada.

Do księgarń trafi wkrótce książka Barbary Świąder "W metafizycznej dziurze. Teatr Witkacego w Zakopanem". Autorem dokumentacji do niej jest absolwent teatrologii na UJ Marcin Zawada.

Joanna Targoń: Jak Pan trafił do Teatru Witkacego?

Marcin Zawada: W najprostszy sposób, z wycieczką szkolną. Miałem wtedy 16 lat. Objawieniem był "Cabaret Voltaire", seans dadaistyczno-surrealistyczny. Byłem młody, szukałem czegoś dla siebie, literatury innej niż w szkole. Tego dnia zmieniło się moje patrzenie na sztukę. I to jest dla mnie najcenniejsze w Teatrze Witkacego - że oni mnie zmienili. W momencie, kiedy rozpoznawałem świat i szukałem sobie w nim miejsca, dokonywałem pierwszych istotnych wyborów, pojawił się taki teatr. Znam wiele osób, na które Teatr Witkacego wpłynął - na ich upodobania estetyczne; znam też osoby, które wręcz przeprowadziły się do Zakopanego, żeby być bliżej teatru. A to rzadko się zdarza. Zwłaszcza przez pierwszych pięć lat każda premiera była dla mnie wydarzeniem, zupełnie czymś innym niż to, co widywałem w Krakowie czy Warszawie.

Na czym ta inność polegała? Mówi Pan o literaturze, a aktorstwo?

- Aktorstwo było bardzo ekspresyjne, oparte na emocjach, role budowane na ruchu i krzyku potrzebnym do przebudzenia. Inne było też podejście do widza, aura, jaka się wytworzyła wokół zakopiańskiego teatru. To, że stoją w drzwiach i zapraszają na herbatę, nie jest tanim chwytem, nie ma w tym niczego sztucznego, zawodowego uśmiechu. Trzeba widza nie tyle pogłaskać, co oswoić z tym miejscem. "Czcij gościa" - myślę, że o to chodzi.

Jakie tematy poruszali w spektaklach?

- W latach 80. mówili o rzeczach, które wtedy ludzi bardzo interesowały, a o których w teatrze się nie mówiło: o rzeczach ostatecznych. Czuję się wybrańcem losu, że spotkałem ich na swojej drodze i że mnie jakoś wychowali. W tej chwili interesuję się innym teatrem, ale wciąż jeżdżę do Zakopanego i jestem wdzięczny losowi za to, że mnie z nimi zetknął.

Ale jeździ Pan tam tylko z wdzięczności czy nadal Pana inspirują?

- Zdarzają się udane i nieudane spektakle. Teatr stara się rozmawiać z ludźmi, może nie zawsze to wychodzi. Nie jest idealny - może na szczęście. Natomiast największe wrażenia to spektakle z lat 80. - "Cabaret Voltaire", "Dr Faustus", "Sonata b.", "Benedictus". Może ja też się zmieniłem? Ale trzeba przyznać, że Dziuk na ogół trafnie diagnozuje nasze czasy i potrafi znaleźć tekst, który pośrednio lub bezpośrednio naszych czasów dotyczy, stawia pytania. Tak było np. z "Sonatą b." z przełomu lat 80. i 90., którego tematem był artysta i jego dylematy w nowych czasach. Bardzo żałuję, że nie ma już w repertuarze spektakli z nurtu misteryjnego, ale widocznie nie są potrzebne? Może już się te tematy zużyły.

W Teatrze Witkacego wszystko zamyka się we własnym kręgu twórczym, reżyseruje Dziuk albo sami aktorzy. Czy to zaleta, czy wręcz przeciwnie?

- Dziesięć lat temu dużo o tym pisano - np. Jacek Sieradzki, Łukasz Drewniak - że trzeba otwierać okna, drzwi, zrobić przeciąg, że potrzeba transfuzji nowej krwi. Pojawiły się spektakle robione przez innych reżyserów. Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale tylko jeden z nich - "Tragedia szkocka" (czyli "Makbet") w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego - był dobry. W pozostałych realizacjach widać było, że aktorzy się męczą. Pewnie mają już swój styl, sposób pracy.

Może to jest metoda, taki trochę outsiderski teatr - na początku byli outsiderami, teraz też, z wyboru. Przyjęli taki sposób życia i pracy: stały zespół, żadnych innych zajęć. Gdy ktoś już się angażuje do tego teatru, wybiera ten rodzaj aktorstwa zespołowego. Wydaje mi się, że tam gdzie jest konkurencja i różnorodność, jest ciekawie, ale taka praca jak w Zakopanem to też wartość. Myślę, że sporym walorem było pojawienie się prawie dziesięć lat temu młodych aktorów.

Nie jest to trochę teatr turystyczny?

- Trochę tak, ale i miejscowość jest turystyczna. Teatr ma swoich widzów - tych, którzy przyjadą na urodziny z całej Polski, pojawiają się na premierach. Natomiast trudne jest prowadzenie takiego teatru, bo codziennie walczy o widzów - przyjezdnych, turystycznych, wciąż innych. Był taki czas, że ludzie przychodzili, bo teatr był często opisywany w prasie, zresztą mało kto zajmował się spektaklami, raczej sławnym częstowaniem herbatą i tym, że to młody zespół, któremu się udało.

Na początku był szum medialny wokół teatru, teraz już ucichł. Z czego to wynikało? Czy dlatego, że była to wtedy nowość?

- Oni mają już miejsce w powojennej historii teatru. Początek teatru to był buntowniczy zryw, jak się wydawało, pozbawiony rąk i nóg. W Zakopanem, które było brzydką i szarą miejscowością, gdzie nic się nie działo, i w fatalnych latach zniechęcenia, ogólnego kryzysu. To niebywałe, że komuś chciało się coś zrobić - i to zrobić teatr - na głuchej prowincji. Wszyscy myśleli, że to potrwa dwa-trzy lata.

Na zdjęciu: Piotr Dąbrowski jako Makbet w "Tragedii szkockiej", reż. Bartłomiej Wyszomirski, Teatr Witkacego, 1998 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji